Rozdział VI

111 10 32
                                    

Używki nigdy nie były właściwym rozwiązaniem żadnego problemu.

Ale.

Czasem Praczaja potrzebował po prostu chwili absolutnego wyciszenia zszarganych nerwów, żeby potem, na trzeźwo, spojrzeć jeszcze raz na wszystko z pewnej perspektywy, bez żelaznej obręczy wpijającej się w jego głowę. Zawsze darł o to koty z rodzicami.

Mayilam wolała machnąć ręką.

Robił to tak sporadycznie, że raczej nie groziło mu uzależnienie; właściwie, nikomu w Bhutakasabie nie groziło, bo dostawy haszyszu z Zamini docierały na tyle rzadko, że popaść w nałóg było dość trudno. W świecie jego wspomnień i marzeń, fajka była jednak zawsze nabita i wypełniona towarem pierwszej klasy. Nie jakimiś paskudnymi trocinami z zamińskich mioteł.

Trwało to już dobrą chwilę, a malowanie kolejnego zwierzątka dla swojej towarzyszki przychodziło mu z coraz większym trudem - nie przejmował się tym jednak. Jego umysł był rozkosznie pozbawiony presji i zmartwień. Robił to zresztą na tyle jakiejś poważnej, filozoficznej rozprawy, ale o to też nie dbał. Wszystko było i tak jedynie przyjemnym, ciepłym wyobrażeniem.

- To jest... jeż pomieszany z kotem? - zawyrokowała Hilmajna, śmiejąc się w głos. Materiałowy łabędź leżał gdzieś daleko, a warkocze, uwite na czubku jej głowy, zdążyły się już rozpleść całkowicie od leżenia na miękkich poduszkach.

- To lew. Źle! Teraz ty rysujesz zwierzątko za karę - myślał, że tym razem zagadka była łatwa - w końcu tam, na wschodzie, trzymali lwy w zwierzyńcach.

Praczaja nie miał już siły się śmiać - oczy zapuchły mu od łez radości. Widząc jednak Hilmajnę, równie zapłakaną z uciechy, kołyszącą się na boki i niezgrabnie malującą coś na papierze twardym rylcem, zamoczonym w atramencie, nie mógł odmówić sobie kolejnej salwy śmiechu. Ona też chichotała głośno i po chwili podniosła wysoko kartkę. Długa szyja, chude nogi zakończone potężnymi racicami, pysk podobny absolutnie do niczego i rozłożyste poroże.

- Powiedziałbym, że jest to niezgrabny owoc grzesznej miłości między antylopą a słoniem - ocenił okiem eksperta.

- To jest łoś!

- Nie wiem, co to łoś.

- A ja nie wiem, co to są te karkadanny, tysiące rodzajów małp i krokodyle. Na tym polega zabawa. Jakbyśmy wiedzieli, o co chodzi, to dostawalibyśmy punkty, a to rodziłoby niezdrową rywalizację - wyjaśniła mu, starając się brzmieć całkowicie trzeźwo, zupełnie tak, jakby haszyszowy dym nie robił na niej wrażenia; w rzeczywistości robił dokładnie takie samo, jakie na nim. Odczuwała w końcu efekty upojenia jego zmysłami.

Ich kolejne rozmowy nie miały większego sensu. Ciąg przyczynowo-skutkowy gdzieś zaniknął, zastąpiony przez piętrzące się natężenie absurdu. Zajadali się świeżutkimi, ciepłymi jeszcze samosami. Wyciągali umęczone ciała na stosach poduszek, które pojawiły się znikąd. Zapadali się coraz bardziej w wyobrażony świat. Zdawało się, że obóz zniknął gdzieś zupełnie, zastąpiony zupełnie innym kontinuum czasowym i przestrzennym.

- Właściwie, to... chciałaś się spotkać gdzieś, gdzie możemy pisać po to, żeby grać w tę grę? - Praczaja po raz kolejny zboczył z kompletnie innego tematu, jakby właśnie sobie o czymś przypomniał. Hilmajna zakręciła rylcem w dłoni.

- Chciałam, żebyśmy znaleźli jakąś formę werbalnej komunikacji, do której nie byłyby potrzebne sygile.

- O... Czyli chcesz mnie ucywilizować i nauczyć języka?

- Wzajemnie. Chyba nie ma innej drogi. Poza tym... mi się paharamski przyda nieco bardziej na tym terenie, niż tobie powszechny.

- Ciekawa prośba, ale dobrze. Tylko miej świadomość, że to będzie strasznie trudne. Cały czas trzeba dobrze werbalizować myśli.

[SKOŃCZONE] Pieśń Srebrnej SrokiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz