Rozdział VIII

99 10 11
                                    

Wyobrażając sobie pełen obraz piekła, zawsze miała w głowie krajobraz składający się jedynie z bezbrzeżnej ciemności i rozpaczliwy bezdech. Tortury i upokorzenia, które nie miały końca. Trudno było więc mieć za otchłań to jasne niebo i słoneczne promienie, od których wzrastało wszystko dookoła – swego czasu będące jedyną radością, która gościła w jej klasztornej celi. Dziś zapewne zawdzięczała im życie, kiedy, poprowadzone śpiewem i dłonią kapłana o malachitowej skórze, uratowały ją od spłonięcia żywcem na stosie. Najprawdopodobniej właśnie widziała pokaz prawdziwie diabelskiej mocy – niewiele jednak obchodziło ją to, od kogo ta energia pochodziła, najważniejsze, że zadziałała.

Ledwie trzymała się w siodle, uczepiona końskiej grzywy, obejmowana mocno przez swojego towarzysza. Nie chciała otwierać oczu. Wiedziała tylko, że jechała z nim gdzieś w nieznane, w miejsce, z którego nigdy nie będzie już powrotu. Od czasu do czasu zanosiła się głośnym płaczem i próbowała obudzić samą siebie, łudząc się, że to po prostu kolejny koszmar.

Ale... przecież ten dzień musiał nadejść próbowała sobie tłumaczyć, karcąc się za napady histerii.

To nie tak, że nie była gotowa. Po prostu nie spodziewała się, że to będzie wyglądało w taki sposób; wyobrażała sobie, że raczej czmychną bezgłośnie pod osłoną nocy, niezauważeni przez nikogo. Że będą uciekać przed wysłanymi za nimi zwiadowcami. Nie myślała, że Praczaja po prostu zerwie się ze swoich kajdan i zacznie zamieniać w proch wszystko dookoła. Brała te jego wcześniejsze słowa o dawaniu sobie rady z tysiącami przeciwników za czcze, męskie przechwałki. Za stroszenie pawich, czy też właściwie sroczych, piórek. Trudno było wszakże traktować takie słowa poważnie, szczególnie gdy padały z ust obitego przez obozowych katów więźnia.

Kiedy w końcu otworzyła oczy, spostrzegła przed sobą końską grzywę i uszy, a za nimi pustkę arackiego stepu, porosłego spłowiałymi trawami. Popołudniowe niebo częściowo zasnuwały już potężne chmury. Pojedyncze krzewy stanowiły jedyne i rzadkie urozmaicenie terenu. Spojrzała na Praczaję. Gdy zauważył, że jego towarzyszka w końcu raczyła otworzyć oczy i nieco się wyciszyć, uśmiechnął się blado. Zerknął w tył i upewniwszy się, że ewentualny pościg jest zgubiony, krzyknął na wierzchowca i spiął nogi - zwierzę prychnęło, natychmiast zwalniając szaleńczy bieg. Mroczny elf złapał Hilmajnę czule za kark i pogładził ją po włosach i ramionach. Mówił coś szybko, jednak nie była w stanie zrozumieć ani słowa. Odpowiedziała mu w powszechnym: i on nie wiedział, co właściwie jest do niego mówione, zaśmiał się więc jedynie głośno, przede wszystkim z własnej niemocy. Oparła się o niego i przymknęła oczy.

Była tak okrutnie zmęczona.

- Co ja narobiłam, Praczaja... Co ja narobiłam – powtarzała, delikatnie całując jego ramię. Masował jej szyję jedną dłonią i wypatrywał czegoś zawzięcie. Skierował konia w innym kierunku, wprost w kępę wysokich traw i krzewów, która mogła stanowić całkiem dobrą kryjówkę w tych trudnych warunkach. Zatrzymał rumaka i szybko zeskoczył z jego grzbietu zabierając sakwy i łagiew, a następnie wyciągnął dłoń, by pomóc zejść obolałej Hilmajnie. Wskazał na nią palcem i wykonał gest rysowania czegoś na otwartej dłoni. Usiadła ciężko na ziemi wpatrując się w niego pełnym niezrozumienia wzrokiem.

- Chcesz żebym nakreśliła sygil? – zapytała w końcu ze zwątpieniem; pobujał głową na boki nie wiedząc, czy jego kalambur został dobrze odczytany. Elfka westchnęła.

- To zajmie trochę czasu – palcem narysowała klepsydrę. Chyba niezbyt wyraźnie, bo zmarszczył brwi, wzruszając ramionami. Po chwili, niezrażony barierą komunikacyjną, zaczął paplać, naprawdę szybko, być może sam do siebie, zupełnie tak, jakby miał w głowie zbyt dużo słów i nie mógł ich wszystkich pomieścić pomiędzy uszami. Hilmajna potrząsnęła głową, palcem zaczęła jednak kreślić kolejne wyliczenia. Cupnął przy niej i obserwował całą czynność z wielkim zainteresowaniem, co było dla niej odrobinę rozpraszające. Chwilę później znudził się tym najwyraźniej – zajął się za to rzeczami z sakwy. Wyjmował odebrane mu wcześniej skarby z ogromnym namaszczeniem, wyraźnie ucieszony, zupełnie tak, jakby witał się z dawno niewidzianymi znajomymi. Hilmajna obserwowała go kątem oka.

[SKOŃCZONE] Pieśń Srebrnej SrokiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz