Rozdział II

220 14 27
                                    

Upadła na kolana przed niewygodną pryczą, kompulsywnie powtarzając wszystkie sobie znane litanie do czcigodnej Sydamen. Miała nadzieję, że całe wydarzenie było jedynie snem, gęstym, kuriozalnym majakiem, wywołanym przez nadużycie magiji - do tej pory zresztą zbierało jej się na wymioty po jednoczesnym rzuceniu dwóch sygili. Modliła się gorączkowo, by to właśnie ta kombinacja wywołała w jej głowie obrazy tego, co wydarzyło się potem - ale, jak na złość, wszystko, co pamiętała, wydawało się zupełnie prawdziwe.

Otrzymawszy cios, Levan padł na ziemię, jak martwy.

A ona, zamiast zawołać strażników, nakreśliła kolejny sygil.

Na szczęście, ludzkie umysły były miękkie i podatne na manipulację.

Kiedy centurion ocknął się wreszcie, pożegnał się z nią zdawkowo, a potem wyszedł z namiotu pośpiesznym krokiem, wyraźnie zawstydzony. Jedyne wspomnienie, które powstało pod kopułą jego grubej czaszki, dotyczyło leniwej zabawy metalowym prętem, tak nieudolnej, że na oczach zielonej małpy i wypłoszowatej siostrzyczki nieszczęśliwie uderzył się w głowę, a potem jak szczeniak momentalnie zalał krwią - pokorna elfka oczywiście momentalnie udzieliła mu pomocy i szybko zatamowała krwotok.

Piękna, krzepiąca wizja, nie ma co.

Z tym, że prawda wyglądała zupełnie inaczej - i, dzięki magicznej interwencji, znała ją tylko Hilmajna i zielonkawy cudzoziemiec.

Nie potrafiła wytłumaczyć nawet przed samą sobą, dlaczego nie wezwała strażników. Mroczny elf mógł przecież bez żadnych problemów powalić i ją, ba, żeby tylko powalić! Trwale uszkodzić. I to w znacznie większym stopniu, niż rosłego centuriona wprawionego w boju.

To Praczaja... nie, nie powinna była nawet używać jego imienia. To mroczny elf był wrogiem, nie centurion Levan.

W tym wszystkim uwierał ją jeden haczyk - Levan od startu zrobił na niej dużo gorsze wrażenie swoim bezsensownym popisywaniem się tępym bestialstwem. I być może to właśnie zaważyło na tym niewytłumaczalnym, podskórnym poczuciu sprawiedliwości, któremu pozwoliła dojść do głosu. Właściwie, to ta widowiskowa „dyńka" należała się bezczelnemu Kajowi, jak psu zupa.

Skończyła ostatnią z modlitw i położyła się na pryczy, uprzednio zamykając lufcik w swoim powozie, przez który, wpadało ostre światło księżyca, drażniąc wrażliwe, jasne oczy. Serce w dalszym ciągu biło jej jak oszalałe. W myślach wciąż powracał irytujący obraz tego, jak po wszystkim nakarmiła jeszcze dzikusa potrawką z fasolki, a następnie grzecznie prosiła, żeby wrócił do klatki. Prosiła, nie rozkazała. Mdliło ją na samo wspomnienie, jak nerwowo szukała klucza do kłódki. Bała się panicznie, że jej nie usłucha i zwieje, ale on karnie wrócił do tej metalowej celi i pozwolił jej pozbyć się centuriona.

Na pewno nikomu nie powie. Na pewno nikomu nie powie...

To, co dziś zrobiła, zakrawało na zdradę Cesarstwa i mogło ją kosztować życie. W imię czego? Bo zrobiło się jej żal jakiegoś majaczącego troglodyty?

Nakryła się kocem po sam nos, ukrywając twarz w kościstych dłoniach. Pragnęła tylko tego, by spłynął na nią spokojny sen i by jutrzejszy dzień okazał się dla niej bardziej łaskawy.

*

Ropiejące rany i ten okropny odór.

Miała wrażenie, że nie potrafiła ich z siebie zmyć, nawet pomimo długotrwałego szorowania w prowizorycznej łaźni na tyłach babińca. Wydawało jej się, jakby dzikus przeklął jej myśli, które wciąż oscylowały wokół obrazu jego udręczonego ciała, witraży cienkiej, malachitowej skóry, gałęzi wypukłych, rozognionych żył. A jednak, mimo całej niechęci, całego obrzydzenia, które wstrząsało jej duszą na samo wspomnienie... Musiała pomóc tej istocie. Groziło mu zakażenie, a przecież trzeba było jeszcze wydobyć z niego cenne informacje, o które prosił legat. Tylko jak? Jak skłonić go do mówienia. Połączenie między umysłami było obustronne: mógł przecież w jednej chwili przedrzeć się przez wszystkie jej mechanizmy ochronne i wydobyć z niej najokrutniejsze wspomnienia i lęki.

[SKOŃCZONE] Pieśń Srebrnej SrokiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz