Rozdział I

750 22 30
                                    

Pojedyncze źdźbła powiewały łagodnie, smagane upalnym podmuchem wiatru z dalekiego zachodu. Uginały się niechętnie pod kołami potężnego wozu zaprzężonego w cztery konie. Podkute kopyta i ciężkie buty cesarskiej piechoty raz za razem próbowały miażdżyć je swym ponurym balastem, lecz arackie trawy miały to wszystko za nic i dziarsko podnosiły się zaraz po tym, jak zelżał kładziony na nie nacisk.

Horyzont wydawał się wzbijać i opadać jak wzburzone, morskie fale. Przerażająca cisza ciążyła całemu oddziałowi, nie było jednak żadnej pieśni, która mogłaby przeciąć ją, niczym taivaskie ostrze, tnące ciało niepokornego przeciwnika; w złowieszczym bezgłosie dało się jedynie słychać głośne skrzypnięcia masywnego powozu, gibiącego się leniwie, sunącego dostojnie do przodu po brukowanej, paharamskiej drodze.

Nikomu nie uśmiechało się tutaj być.

Dodatkowo przeklęta kibitka jedynie spowolniała wszystkich i była łatwym celem dla arackich oddziałów, które pojawiały się szybko i znikąd, na kształt zjawy; Jak czarna chmara na linii widoczności, poruszająca się z szybkością stada szpaków, gotowych do błyskawicznego ataku na lśniące czerwienią czereśnie. Nadjeżdżali konno, uzbrojeni w łuki i przerażającą broń palną: warastry. Podczas kilkunastu potyczek cesarskiej armii udało się pozyskać parę takich przedmiotów, lecz tajemnicą pozostawał proch, którym były zasilane. Mimo wytężonej pracy dziesiątek magów, techników i alchemików, skład wybuchowego specyfiku był nieodgadniony. Uznano, że musi być pozyskiwany z czegoś, co znajdowało się jedynie na terenie Paharamu, daleko na zachód od granic Cesarstwa, za potężnymi pasmami górskimi, do których wojska Kajów nie były w stanie nawet dojść, nękane ciągłymi zaczepkami ze strony Aratczyków.

Cała kampania rozpadającego się Imperium, mająca pomścić śmierć ostatniego władcy Amanzaspa IV i jego dwóch synów, okazała się wielkim nieporozumieniem, a wszystko dlatego, że prawda o krainie mrocznych elfów znacznie różniła się od przekazów ze starych, podróżniczych kronik. Zielonoskórzy Paharamczycy, dotychczas uznawani za zachodnich barbarzyńców, okazali się nie dość dysponować niebywałymi zasobami naturalnymi i bogatą kulturą, to jeszcze wielką, zróżnicowaną, a przede wszystkim świetnie dowodzoną armią, na czele której stali wysocy kapłani lokalnych bóstw.

Nie bali się śmierci, ani bólu.

Tortury nie robiły na nich najmniejszego wrażenia.

Silna wiara w zaświaty i rzekomy ciągły kontakt z bóstwami sprawiały, że jakiekolwiek groźby nie były w stanie złamać ich ducha – naturalnie, istoty, dla których śmierć nie była ostatecznością, dla których życie pozagrobowe nie wiązało się z ryzykiem wpadnięcia do bezkresnej otchłani za popełnione grzechy, nie widziały zbyt wyraźnej granicy między jednym a drugim światem. Nie chciały natomiast żyć jak ich wschodni, złotoskórzy kuzyni: pod butem Cesarstwa, bez własnego państwa, pozbawieni swojej tożsamości, języka i religii.

To miał być łatwy podbój.

Tak jak przed wiekami z Taivas, królestwem jasnych elfów, które poddało się niemal bez walki. Okazało się jednak, że jedyną cechą, jaka łączyła ze sobą dwa elfie gatunki, były długie, ruchliwe uszy. Ludzie boleśnie zaczynali się o tym przekonywać. Wycofanie się cesarskich wojsk z terenów zachodnich było kwestią kilku, może kilkunastu miesięcy.

Takie przynajmniej chodziły słuchy.

Nikt jednak nie chciał przyznać się do porażki, dlatego kontyngenty tkwiły na terenie Aratu niezdolne by przedrzeć się dalej, ale i nieskore do powrotu na wschód. Podejmowano kolejne, rozpaczliwe próby pokazów siły, które w najlepszym wypadku kończyły się umiarkowaną porażką, zazwyczaj zaś – kompletną katastrofą.

[SKOŃCZONE] Pieśń Srebrnej SrokiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz