Cześć! Witam w kolejnej opowieści z morwinowym wątkiem. Nie zdziwię się, jeśli prolog wyda wam się nieciekawy i zagmatwany - następne rozdziały będą zwyczajniejsze i bardziej związane z tym, po co tu jesteśmy.
Niemniej, bardzo cieszę się, że mogę to znowu napisać: zapraszam do czytania. Enjoy!~Życzliwa
-----
Od trzech dni padało. Kałuże zbierające się na nierównościach terenu, chodnikach i asfalcie, były już dość duże, by sprawiać trudności w ominięciu ich. Tereny zielone, niebędące dłużej w stanie absorbować wody, zamieniały się w błotniste bagno, czekające tylko, aż stanie na nich ktoś nieostrożny i złudzony stabilnością zielonej trawy. Nieszczęśliwi ci, którzy nie chcąc zamoczyć butów, próbowali przejść sucho trawnikiem.
Mężczyzna o smukłej sylwetce zdawał się nie zauważać otaczającej go ponurej jesienno-zimowej aury. Wcale tu nie pasował. Zmieniał jednolity impresjonistyczny obraz w kolaż samą swoją obecnością. Każdy obserwator mógł zauważyć, że wygląda jak istota wycięta z innego dzieła i wklejona tu bez swojej zgody, całkiem nieświadoma i zagubiona.
Człowiek ten nie przejmował się wodą przenikającą do wnętrza jego butów, moczącą skarpetki i powodującą odrętwienie zmarzniętych stóp. Za nic miał ciężkie krople deszczu spadające na jego głowę i przyklejające karmelowo-blond włosy do twarzy porośniętej kilkudniowym zarostem. Nie zdawał sobie sprawy nawet z tego, że złośliwy i dziki wiar rozwiewa oraz szarpie jego beżowy płaszcz, a szalik w niebiesko-białą kratę już dawno temu zaplątał się w gałęziach pobliskiego drzewa.
Jedyne co mógł robić, to spoglądać wielkimi oczami w drzwi małego kościółka zbudowanego z bielonych desek. Ignorował w tym momencie istnienie ogromnej metropolii, która rozpościerała się na horyzoncie. Bał się tej chwili, gdy świadomie ją zauważy i poczuje się jak ptak zamknięty w klatce. Nie chciał być dłużej więziony w żadnych ramach, wymiarach dobranych z najwyższą precyzją, obyczajach i normach o ostrych krawędziach stworzonych z pochwał i kar. Starał się nie myśleć o ograniczeniach, by móc szczerze poczuć siebie i zrobić to, co zrobić chciał od wielu lat.
Teraz liczyły się tylko wspomnienia, od których nie umiał uciec. Ból niewidzialnych ran. Miłość, która toczyła go jak najgorszy złośliwy nowotwór, niszcząc od wewnątrz i powoli doprowadzając do śmierci. Sytuacje, które rzeczywiście się wydarzyły i niosły skutki, wszelkie konsekwencje, z jakimi musiał sobie radzić. Potrzeba odpoczynku i ukojenia, zamknięcie pewnego rozdziału. Symbolika śmierci i odrodzenia.
Powolnym krokiem mężczyzna ruszył przed siebie, w stronę kościoła. Nie był pewien tego, co zamierza zrobić, ale zaufał już impulsywnemu zachowaniu swojego ciała. Każda siła, jaką umiał nazwać, a także wszystkie pozostałe, namawiały go do natychmiastowej ucieczki, opamiętania się, brania nóg za pas, biegu jak najdalej od tego przeklętego miejsca, które może go tylko zniszczyć. Głosy w głowie błagały go wręcz o porzucenie tej pochopności i głupoty wynikającej z odczuwanych emocji.
Nie umiał zawrócić.
Wszedł do środka i ku swojej uldze, nie zauważył orszaku niebiańskiego zstępującego na ziemię w celu rozpoczęcia apokalipsy. Ziemka nie drżała, drzewa nie stanęły w ogniu, morza nie zaczęły wrzeć i parować, a ściany nie zawaliły się. On też nie zginął rażony piorunem. Nie było żadnego Lewiatana ani nieżądnicy ujeżdzającej trzygłowego smoka z ciałem koguta. Lodowi giganci nie pożerali ludzi, a tysiące czarnych kruków przelatujących nisko pod niebem nie zmieniło się w nieumarłych rycerzy. Stał, tak jak przed chwilą na zewnątrz, ociekając wodą.
Gdy minął pierwszy szok, a strach odszedł w zamomnienie, zdał sobie sprawę z tego, w jakim miejscu się znajduje i jakie zachowanie jest od niego wymagane. Uklęknął szybko na jedno kolano i przeżegnał się, prawdopodobnie najszczerzej ze wszystkich osób przebywających aktualnie w świątyni, licząc także siwowłosego pastora, zajętego zapalaniem świec i szacowaniem zysków, które przyniesie tego dnia taca. Odmówił znaną tylko jemu samemu modlitwę, nie używając słów, jakie kiedykolwiek wypowiedział lub słyszał inny człowiek.
Gość wstał i spojrzał w stronę krzyża z ogromnym żalem wypisanym na jego twarzy. Ministrant, przygotowujący właśnie materiały do przeprowadzenia kazania, dawno nie widział osoby o tak szczerym i łatwym do odczytania spojrzeniu. Duże i modre oczy pełne były łez, a ich właściciel nawet przypominał przez nie nieco te porcelanowe lalki, które tak pięknie wyglądają na półce w dziecięcym pokoju, w horrorach zaś odgrywają główną złą rolę. Ciemnowłosy czuł się, jakby spoglądał w twarz dziecka, które nie poznało jeszcze kłamstwa i zła. Zaczął mu szczerze współczuć.
Nowoprzybyły nie pochodził z tego miasta, a przynajmniej żaden z nich wcześniej go nie widział. Zapewne nie znał historii i charakteru zakonu, a przyszedł tu jedynie w celach czysto duchowych. Popełnił ogromny błąd, za który jeszcze przyjdzie mu zapłacić. Póki co, skinął głową w stronę Włocha i w ciepłych słowach powitał pastora, którego dopiero co zauważył. Nie poświęcił im więcej czasu. Skierował się od razu w stronę rzeźby przedstawiającej anioła, jedynej ozdoby o charakterze sakralnym w tym miejscu, której zakonnicy nie zdążyli jeszcze spieniężyć. Mało kto wcześniej ją zauważał, za to on wydawał się doskonale wiedzieć, że ta stoi w tym miejscu.
Figura prezentowała się dość pięknie, jak na przedmiot kupiony na czarnym rynku i kilkukrotnie kradziony. Była tylko trochę mniejsza od rozmiarów rzeczywistych człowieka - anioł spokojnie sięgał dorosłemu mężczyźnie do piersi. Przyjmował waleczną postawę, w lewej dłoni trzymał miecz, prawą zaś wyciągał wysoko, jakby w geście błogosławieństwa, a może niesienia pomocy. Blondwłosy mężczyzna podniósł nieśmiało swoją prawą rękę, u której brakowało serdecznego palca, by z wielką czułością uścisnąć anioła. Gest ten miał w sobie więcej delikatności i czułości, niż w ciągu całego swojego życia doświadczył którykolwiek z obecnych w kościele.
Wszyscy czuli w powietrzu nienaturalnie silną aurę miłości i bólu, obserwowali mężczyznę, nawet nie wiedząc czemu, skoro mieli lepsze zajęcia. Współczuli i współodczuwali, widząc łzy spływające z modrych oczu po pięknej, dziecięcej twarzy. Mężczyzna był bardzo podobny do anioła z kamienia.
Mistyczną aurę zadumy przerwał donośny huk, spowodowany upadkiem figury na podłogę. Chwilę wcześniej czuły kochanek teraz stał się krzywdzicielem i oprawcą, odpowiedzialnym za zniszczenie. Popchnął rzeźbę z całej siły na ziemię, z ogromną agresją, czystą złością i nienawiścią. Skrzydła anioła rozbiły się na dziesiątki pomniejszych fragmentów, a głowa odpadła i potoczyła się prosto pod nogi pastora. Blondyn spoglądał tylko na kawałek marmuru trzymany w swojej ręce. Bez słowa opuścił teren zakonu.
San Thorinio zbliżył się do zniszczonego dzieła sztuki, wciąż będąc w ciężkim szoku. Nie sądził, że będzie świadkiem takiej sytuacji. Nienawidził niszczenia piękna, jakichkolwiek zbrodni przeciw kulturze. Skrzywił się, czując współczucie dla martwego kawałka białej skały.
- Biedny aniołek. - Usłyszał za sobą pozbawiony emocji głos pastora. - Zobacz, ułamał mu paluszek.
CZYTASZ
Pierwszy Jeździec || Morwin
Fanfiction- „Słyszałem jedno z czterech zwierząt mówiące, jako głos gromu: Chodź, a patrzaj! I widziałem, a oto koń biały, a ten, który na nim siedział, miał łuk, i dano mu koronę, i wyszedł jako zwycięzca, ażeby zwyciężał." - Co to? - Tłumaczenie tekstu z k...