Lekko spóźniony, ale jest...
Londyn, obecnieSamolot ledwie wylądował, kiedy telefon Louisa zaczął dzwonić. Początkowo nie miał ochoty odbierać, ale natrętna wibracja w końcu skłoniła go, żeby spojrzał na ekran. Przez chwilę jeszcze bardziej nie chciał wciskać zielonej słuchawki, jednak wiedział, że ojciec Anselmo będzie dobijał się do niego tak długo, aż w końcu z nim nie porozmawia. Już pewnie próbował kilka razy. Niechętnie odebrał, od razu starając się odłożyć rozmowę.
– Buongiorno, Padre. Ti richiamo subito.
– Louis, vieni subito – odpowiedział od razu Anselmo. – Myślę, że mamy coś, co cię zainteresuje – dodał swoim łamanym angielskim, chociaż Louis bez problemu mógł rozmawiać z nim po włosku, ale ojciec Anselmo uparł się, że koniecznie musi nauczyć się międzynarodowego języka, odkąd zaczął pracować w Zakonie.
– Dobrze, ojcze, ale omówimy to za chwilę, mój samolot właśnie ląduje – odpowiedział szatyn, po czym rozłączył się, zupełnie ignorując, że zakonnik chciał jeszcze coś powiedzieć.
Problem w tym, że to on nie miał ochoty rozmawiać, właśnie wracał z Indii po spisaniu i zarejestrowaniu kolejnej wiedźmy, i chyba był trochę niezadowolony, że od lat nie działo się nic konkretnego. No dobrze, był bardzo niezadowolony. Od kilku stuleci przestali tępić wiedźmy, wampiry i inne niebezpieczne stworzenia, zamiast tego, idąc z postępem cywilizacyjnym, jak nazwał to papież, zaczęli prowadzić ich rejestr, co było nudnym i monotonnym zajęciem, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego długie i jeszcze bardziej nudne życie. Tak, Louis zdecydowanie wolał uganiać się za wampirami i wbijać im w serca srebrne sztylety albo palić wiedźmy na stosach.
Uśmiechnął się, kiedy samolot zaczął kołować na płycie. Miał okazję obserwować rozwój cywilizacji przez wieki i uważał, że teraz żyli w naprawdę dobrych czasach. Kiedyś musiał jeździć konno, obleczony w okropnie ciężką zbroję i chociaż te czasy też miały swój urok, to jednak był zwolennikiem postępu, kiedy podróż przez cały świat zajmowała mu ledwie kilka godzin. Został mu tylko jeden nawyk, srebrny sztylet, który nadal nosił w okolicach kostki, ale zdecydowanie bardziej wolał pistolet niż topór i kuszę.
Minęło kilka długich minut, zanim wysiadł z samolotu razem z resztą pasażerów. Znał Heathrow jak własną kieszeń, w końcu latał praktycznie co kilka dni, zwłaszcza odkąd przenieśli główną siedzibę Zakonu do Londynu. Zdobycze technologiczne zdecydowanie na to pozwalały, już nie wysyłali sobie gołębi, a łączyli się ze sobą przez internet.
Louis naprawdę lubił ten cały postęp.
Kiedy wyszedł z lotniska, złapał taksówkę i przez chwilę zastanowił się, czy ma ochotę oddzwaniać. Nie miał. Zresztą wolał nie rozmawiać przy taksówkarzu o wiedźmach i innych stworzeniach, o których zwykli ludzie nie mieli pojęcia, nic się nie stanie, jeśli ta rozmowa poczeka, aż nie dotrze na miejsce.
Przez całą drogę wpatrywał się w okno, śledząc mijane budynki. Mieszkał tu, a jednak tak rzadko bywał w swoim mieszkaniu, więcej nocy spędzał w hotelach niż we własnym łóżku. Ojciec Anselmo nie dzwonił już więcej, może wyczuł, że Louis nie miał za bardzo ochoty z nim rozmawiać, zresztą zaraz zrobi to osobiście. Zatrzymali się przed niepozornie wyglądającym budynkiem, Louis zapłacił i wysiadł, po czym od razu wszedł do środka. Przywitał się z siedzącym przy drzwiach znudzonym ochroniarzem, po czym przeszedł przez kolejne drzwi i tu już wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Znalazł się w elektronicznej twierdzy, wszędzie mrugały do niego wielkie ekrany, a wszystko wokół brzęczało cicho.
– Louis – usłyszał od razu głos ojca Anselmo, pewnie jeszcze zanim drzwi tak naprawdę się za nim zamknęły. – Finalmente.
Szatyn uśmiechnął się od razu.
![](https://img.wattpad.com/cover/301152990-288-k400595.jpg)
CZYTASZ
You're the hunter and I'm your prey
FanfictionLouis od lat tuła się po świecie, od kiedy znienawidzony przez niego wampir sprawił, że stał się nieśmiertelny. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie przysiągł zemścić się na tej istocie i w końcu jej dopaść. Harold, Howard, Henry, czy jakie imię teraz...