Londyn, czerwiec 1986
Louis nie miał najmniejszego pojęcia, po co miał tutaj przylecieć, ale zrobił to, bo przecież, gdyby nie było powodu, Zakon nie ściągałby go natychmiast z Chin. Musiało się coś wydarzyć, a on zaraz dowie się co. Chwilę temu wysiadł z samolotu i jak zwykle poszedł odebrać swój bagaż, na szczęście był członkiem Lex Solis, więc czasami miał trochę więcej przywilejów, niż reszta śmiertelników, chociażby mógł przewozić ze sobą tyle broni, ile tylko miał ochotę i nikomu nie musiał się tłumaczyć. Wziął swoją ogromną torbę i przerzucił ją przez ramię, tym razem nie była tak ciężka jak zwykle, ale cóż, nadal ubolewał, że postęp wkradł się i tutaj. Kiedy tylko wziął bagaż, od razu wyłowił z czekającego na bliskich tłumu dobrze znanego mu człowieka. Anselmo nie pracował tutaj długo, ale Louis jakoś go polubił i wróżył mu w Zakonie świetlaną przyszłość. Podszedł do niego, a młody zakonnik posłał mu wymuszony uśmiech, jednak szatyn nie miał zamiaru bawić się w te wszystkie formalności, poza tym i tak wszyscy w Zakonie dobrze wiedzieli, że był raczej oschły w obyciu.
– Co się dzieje? – zapytał.
Anselmo nie odpowiedział, za to odwrócił się na pięcie i ruszył na parking, a Louis podążył za nim. Uśmiechnął się lekko pod nosem. Naprawdę go lubił, chociaż ten był tutaj jeszcze tak krótko, do tego po angielsku nie znał nawet słowa, ale uczył się zawzięcie. Jemu akurat to nie przeszkadzało, bo po tylu latach na tym nieszczęsnym świecie był w stanie dogadać się chyba w każdym języku.
Wrzucił torbę do bagażnika i usiadł na fotelu pasażera, po czym spojrzał wymownie na Anselmo.
– Cos'è successo? – dopytał jeszcze raz, a tamten westchnął ciężko, oznajmiając mu tylko, że zaraz zawiezie go do jakiegoś kościoła, na co Louis zmarszczył brwi.
Oczywiście, że chciał się dowiedzieć więcej, ale w końcu, po kilku minutach, zrezygnował, kiedy zakonnik nie odpowiedział słowem. Jeszcze nigdy nie znalazł się w tak dziwnej sytuacji, jak właśnie teraz, przecież mógł mu odpowiedzieć, nie musiał się męczyć z angielskim, on by go zrozumiał, ale gdzieś w głębi ducha czuł, że ta sprawa może mieć drugie dno.
Milczeli do samego końca, aż Anselmo zatrzymał samochód przed niewielkim kościółkiem.
– Vai lì – oznajmił.
Louis jeszcze raz popatrzył na niego zaskoczony, po czym złapał za klamkę i właśnie wtedy Anselmo odezwał się po raz kolejny, wprawiając go w jeszcze większe zdumienie.
– Disarmato.
Szatyn uniósł brwi, znowu spoglądając na zakonnika, bo niby dlaczego miałby tam iść nieuzbrojony, ale ostatecznie przytaknął i wysiadł z auta. Przez chwilę nie wiedział, czy jednak nie wyjąć czegoś z bagażnika, ale ostatecznie postanowił zaufać Anselmo. Wziął głębszy oddech i ruszył starym chodnikiem między wiekowymi nagrobkami. Wokół było cicho i pusto, i on nie miał pojęcia, czego ma się tutaj spodziewać. Był czujny, w razie, gdyby była to jakaś pułapka i jakiś wampir mógłby wyskoczyć na niego zza którejś z omszałych płyt, jednak nic takiego się nie wydarzyło, więc chwilę później tylko pchnął ciężkie drzwi kościoła i wszedł do środka. Od razu owiał go ten specyficzny zaduch panujący w takich miejscach, ale zdziwił się, kiedy zastał w środku kilkoro ludzi. Rozejrzał się uważnie, jeszcze bardziej nie rozumiejąc, dlaczego Zakon kazał mu tutaj przyjechać, ale dotarło to do niego, kiedy połączył fakty. Ludzie ubrani na czarno, a przy ołtarzu niewielka urna i zdjęcie. Znał tę twarz.
– Cameron – wyszeptał, czując, jak kolana uginają się pod nim, więc od razu ruszył do ostatniej ławki, żeby w niej usiąść.
Nie wybaczy im tego. Naprawdę wolał nie wiedzieć, chociaż z drugiej strony czy wybaczyłby im, gdyby nie miał okazji się z nim pożegnać?
Nie miał pojęcia ile tak siedział i patrzył w tę dobrze znaną mu twarz, teraz już o wiele starszą, ale z tego transu wybudziła go jakaś kobieta.
– Nie kojarzę pana, znał pan mojego męża? – zapytała i Louis poczuł, jakby ktoś właśnie dał mu w twarz. Oczywiście życzył mu zawsze jak najlepiej, ale teraz dotarło do niego, że w głębi ducha liczył, że Cameron nigdy nie ułoży sobie życia. Nie bez niego.
– Ja… – zająknął się. – Mój ojciec go znał – skłamał, bo przecież dla wszystkich tutaj był o wiele za młody, żeby go znać. – Jak umarł? – dopytał. Musiał wiedzieć.
– Miał zawał – odpowiedziała kobieta, na co Louis pokiwał głową.
– Najszczersze kondolencje – powiedział, po czym wstał i wyszedł z ławki. Ruszył do drzwi, jednak kiedy złapał za klamkę, odwrócił się i jeszcze raz zerknął na zdjęcie. – Żegnaj – powiedział cicho i wyszedł.
Nie wrócił do auta, jedynie spojrzał na czekającego na niego Anselmo i poszedł w drugą stronę. Musiał pobyć sam, bo właśnie w tym momencie dotknęła go najboleśniejsza strata w jego nudnym, długim życiu. Oczywiście stracił już wielu ludzi, ich czas tutaj był policzony, jego nie, ale nikt nigdy nie był mu tak bliski, jak właśnie Cameron.

CZYTASZ
You're the hunter and I'm your prey
FanficLouis od lat tuła się po świecie, od kiedy znienawidzony przez niego wampir sprawił, że stał się nieśmiertelny. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie przysiągł zemścić się na tej istocie i w końcu jej dopaść. Harold, Howard, Henry, czy jakie imię teraz...