Rozdział IV

92 21 10
                                    

„Wyścig to życie, z narodzinami przy wstawaniu z łóżka rano i śmiercią następującą po przekroczeniu mety."

Kilian Jornet Burgada, Biec albo umrzeć








Zgodnie z życzeniem Thodore'a o budzeniu go, kiedy wstaję, tak też postąpiłem tego ranka, co zaskutkowało jego ciągłym przysypianiem, kiedy budowaliśmy karmnik. Thomas powiedział nam, że choć to zadanie wydaje się banalne i błahe, jest jednym z trudniejszych. Wyśmiałem go w myślach, ale zważając na stan mojego współlokatora, musiałem przyznać mu rację.

— Twoja pomoc jest nieoceniona, Theodorze Finchu. — pokręciłem głową i przybiłem gwoździa młotkiem, łącząc ze sobą dwa kawałki drewna, przez co podskoczył w miejscu i gorączkowo się rozejrzał.

— Darowałbyś sobie. — spojrzał na mnie spod byka.

— Rozumiem, że twoje odmowy alkoholu na imprezie Diany skończył się niepowodzeniem? — zagadnąłem. Rozdzieliliśmy się w nocy, więc nie bardzo wiedziałem, co się z nim działo.

— Niee, po prostu pomagałem Mii z Brettem. — machnął dłonią. — Ja, Brettowi. Nieźle mi odbiło. — moje brwi wyskoczyły w górę.

— Czekaj; jak to Mii z Brettem, a co ona ma do niego? — zaprzestałem macania innych gwoździ i skupiłem się na nim.

— Urwał mu się totalnie film. — nachylił się do mnie. — Idą dzisiaj z Leah na jakiś obiad rodzinny, czy coś w tym stylu. Biedna przepłakała pół nocy, że cała wina spadnie na nią. — sprostował. — Staraliśmy się doprowadzić go do jako takiego stanu, wiesz... żeby się ogarnął chociaż trochę, ale Brett to ciężki byk. — rozłożył ręce.

— Czemu nie poprosiliście mnie o pomoc? — przeczesałem włosy dłonią.

— Chciałem, wierz mi. — przyznał. — Tylko Leah poprosiła, żebym tego nie robił. Jesteś inteligentny, domyślasz się pewnie, dlaczego. — rozmasował czoło.

— Ta... — przyznałem i wróciłem do konstrukcji karmnika. Wprawdzie mówiąc nie miałem zielonego pojęcia. Chodziło o mój napięty stosunek z nim, czy wstyd? Nie chciałem tego roztrząsać, bo wiedziałem, jak to się skończy. Interesowaniem się, pomaganiem, a ze złamanym sercem zostałbym przecież ja. Już wystarczyło, że nadal nie wyleczyłem poprzedniej kontuzji i nie zanosiło się na to w bliskim czasie.

Cmoknąłem z dezaprobatą, a potem dokończyłem karmnik w akompaniamencie chrapania Theodore'a.


* * *


Po obiedzie Thomas rozdzielił różne zadania i niestety zostałem zmuszony do zbierania drewna z Walkerem. Najchętniej zrobiłbym to od razu, żeby mieć to z głowy, ale musiałem zaczekać, aż wróci z tego ich obiadu i dostawałem już... kurwicy. Nerwowo zerkałem na zegarek i miałem wrażenie, że czas w ogóle nie upływa. Miał tutaj być godzinę temu.

— No nareszcie. — skomentowałem, kiedy wszedł na werandę swojego domku i spojrzał na mnie zaskoczony. Obiad musiał być poważny, bo miał na sobie garnitur, a kiedy zdjął z nosa okulary przeciwsłoneczne idąc tutaj, wyraźnie dało się ujrzeć ślady jego spożywania napojów wysokoprocentowych.

— White. — warknął. — Czemu czekasz jak pies przy moim domku? — prychnął. Palcem wskazałem mu wózek.

— Przebieraj się. Od godziny powinniśmy zbierać drewno na opał, a nie mam ochoty przeciągać roboty przez ciebie.

— Chwila. — wywrócił oczami i plus dla Bretta, bo przebrał się w try miga. Oboje kierowaliśmy się już do głębi lasu i w absolutnej ciszy zbieraliśmy to drewno, wrzucając je na wózek. W zasadzie ta cisza była dla mnie wygodna, bo nie miałem o czym z nim rozmawiać. Chociaż nie wiem, czy to nie byłaby lepsza opcja, bo moje myśli zaczęły wracać do tamtego okropnego dnia.

Serca pokryte bliznamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz