Rozdział XIII

64 16 14
                                    

„Wygrywaj bez pychy, przegrywaj bez urazy" 



Bruce Lee





W takich momentach cieszyłem się, że jednak zawsze ubieram tę cholerną bluzę, bo dobiegłem nad jezioro. Nie wiedziałem, która jest godzina, ale zaczynało się robić chłodno, pewnie przez wodę.

Gwiazdy nadal spadały.

W pewnej chwili usłyszałem za sobą trzask patyków i jakiś szelest, a kiedy spanikowany odwróciłem się, żeby sprawdzić, co postanowiło mnie zeżreć, odchyliłem głowę w tył z niedowierzania i jęknąłem długo.

— To chyba jakiś żart. — skomentowałem. — I to nieśmieszny. — dodałem, odprowadzając Bretta wzrokiem, kiedy zajmował miejsce niedaleko mnie. — Thomas cię po mnie wysłał?

— Nie. — odparł cicho. — Poszedłem za tobą sam. — zaczął bawić się jakimś źdźbłem trawy.

— Dlaczego? — zmarszczyłem czoło. Brett był ostatnią osobą, której się tam spodziewałem. W głębi serca miałem nadzieję, że po prostu nikt tu nie przyjdzie, a jeśli już, to będzie to Theodore.

— Bo powodem twojej ucieczki jest Jackson White, a ja doskonale wiem, co to znaczy mieć trudnego ojca. — odpowiedział normalnie. Bez żadnych żartów, ironii. Normalnie. — Widziałem, że się kłócicie przy Thomasie. Chciałbym mieć tyle odwagi, co ty i potraktować tak swojego tatę. — zaśmiał się bez krzty wesołości.

— Cóż, nie było w tym nic dojrzałego i dobrego. Ciesz się, że nie potrafisz się tak do niego odzywać. — szepnąłem, patrząc na księżyc, który świecił tak jasno, że dokładnie widziałem wszystko wokół.

— Przepraszam. — wypalił nagle. Skrzyżowałem z nim spojrzenie. — Za to w lesie. — wskazał za siebie kciukiem. — Zanim mnie nie oświeciłeś, nie wiedziałem, co się stało. Nie tak dokładnie. — tłumaczył.

Czy ja widziałem skruchę na jego twarzy?

— Zachowałem się jak palant, wiem o tym. Nigdy bym czegoś takiego nie powiedział, gdybym znał dokładnie sytuację, ale... nawet nie dało się o tym nic znaleźć.

— Brett, ale ty jesteś palantem. — przypomniałem mu. Parsknął śmiechem, przez co sam zacząłem się śmiać, a później rzucił we mnie tą trawą, którą tak namiętnie gniótł. — Mojego ojca nigdy nie było, a co jest z twoim? — zagadnąłem.

— Jest go za dużo. — przełknął gulę śliny. Teraz już na siebie nie patrzyliśmy. Ja obserwowałem blask na tafli jeziora, on swoje buty. — Czasami mam wrażenie, że jak otworzę lodówkę, to tam też będzie. — żachnął się. — Szkołę wybrał mi on. Studia wybiera on. Pasję wybiera on. Przyjaciół wybrał on, nawet dziewczynę wybierał on. — ciągnął. — Nie potrafię mu się postawić, a on nie rozumie, że nie chcę produkować mebli całe życie, bo tym się zajmuje firma moich i Leah rodziców.

— W takim razie oboje nie macie swojego życia. — zrozumiałem.

— Właśnie. — zgodził się. — To miejsce — rękami otoczył przestrzeń wokół nas. — jest jedyną szansą na to, żeby je mieć. Tylko tutaj nie muszę być tym, kim on by chciał, żebym był. — brzmiał smutno.

W pewnym sensie zacząłem rozumieć jego zachowania, które były dla mnie absurdem.

— A ja nie mogę się pozbyć wewnętrznego przymusu zadawalania go.

— Dziecko dla rodzica powinno być przede wszystkim dzieckiem, nie robotem. — rzekłem poważnie. — Wiem, o czym mówię, wierz mi. Moja mama była cudowną osobą, kobietą, żoną, przyjaciółką, matką i trenerką. Nigdy nie wymagała ode mnie więcej, niż mógłbym zrobić. Nie chciała, żebym spełniał jej zniszczone marzenia.

Serca pokryte bliznamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz