Czasami jedna noc potrafi sprawić, że chcesz umrzeć. Nie chcesz cierpieć, ale też nie chcesz umierać. Tak się również czuła Eden, rozmawiając w wieku dziesięciu lat z Joel'em, gdy to mężczyzna powiedział jej, że jest dla niego nikim. Jej serce połamało się na małe kawałeczki, bo jak facet był chamskim, bezuczuciowym gburem, to ona potrafiła wydobyć z niego te uczucia. A może i się myliła. Bo przecież ludzie się nie zmieniają. Potwory się nie zmieniają. Joel był od tamtego czasu jednym z takich potworów. Nawet nie żałował tego co zrobił, nie tylko co zrobił samemu sobie, zabijając Caroline, ale również pozbawił ją jej rodziców oraz brata. Bill stracił przyjaciółkę, którą znał odkąd miał 40 lat.
A może to tylko Eden tak myślała. Może on żałował tego wszystkiego, i wolał by dziewczyna znienawidziła go, niż by oglądał twarz małej kopii Caroline. Ona tego nie wiedziała. Zostały jej domysły, o mężczyźnie, który był dla niej wzorem. Zawsze gdy ktoś ją pytał kim by chciała być, miała w głowie JOEL MILLER. Przerastał ją o półtorej głowy, był w stanie pokonać jednym ruchem i z każdej sytuacji potrafił wyjść korzystnie.
Za to teraz nienawidziła tego człowieka tak samo mocno, jak świata, w którym żyła. Bo ten świat odebrał jej matkę. Spojrzała na trawę, na której swobodnie leżała siekiera. Podeszła do niej i ją podniosła. Zakręciła nią w dłoni, po czym pokazała reszcie.
— Moja ulubiona — lekko się uśmiechnęła. Odkąd pamiętała jej ulubioną bronią była właśnie siekiera.
— Chyba jej nie weźmiesz — spojrzał na nią Joel, wzrokiem, który nic nie wyrażał. Wszystkie starania Eden, by go rozszyfrować poszły na marne.
Joel otoczył się murem zbudowanym z cierpienia, które z czasem zamieniło się w cegły. Nikomu od szesnastu lat nie pozwolił przedostać się przez ten mur. Był dla niego zabezpieczeniem, że umrze samotnie, i taki był jego plan. Nie chciałby opuszczać osób, które kocha. A najlepszym na to sposobem było przestać czuć. Wyłączyć wszelkie emocje, i przestać się przejmować.
— Ta? To patrz — parsknęła, przymykając oczy przed rażącymi ją promieniami słońca. Jednym ruchem chwyciła mocniej za siekierę, wkładając ją w ramiączko od plecaka. Czy podobało się to mężczyźnie, czy też nie, miała zamiar podążać z tym przez następne kilka tygodni, jeśli będzie miała szczęście i nie złamie się za pierwszym uderzeniem zarażonego. Eden czasami się zastanawiała jakim cudem takie rzeczy nadal jeszcze są. Niektóre miały nawet po kilka lat.
Joel westchnął, nie wierząc, że Caroline poczęła na świat kogoś takiego. Gdyby teraz zamiast Tess, znajdowała się czarnowłosa kobieta, był pewny, że dusiła by się na trawie ze śmiechu. Jak on był spokojny, to ona na pewno nie. Potrafiło ją wszystko rozśmieszyć, a najbardziej Joel, który był zły na coś.
Dochodząc do wejścia do muzeum, Ellie przełknęła pod nosem, widać zarastający grzyb na budynku, i zapewne w środku. Tess spojrzała na nią, całkowicie rozumiejąc każdą obawę.
— Żartujecie sobie? - Eden odwróciła się w stronę dwójki dorosłych, mierząc ich pytającym wzrokiem. Nie miała ani sił, ani chęci na walkę z zarażonymi. Dopiero co znalazła nową siekierę, a już miała ją połamać.
— Na górze jest przejście — stwierdziła starsza kobieta, wyciągając coś ze swojego plecaka. Za to dwie młodsze od niej dziewczyny prychnęły, nie wierząc w ich żadne słowo. To im zawsze wmawiała Marlene. Nie ufaj nikomu, bo cię oszukają.
— Oh, na prawdę? — sarkastyczny głos Williams, dał Joel'owi do zrozumienia, że dziewczyna stąpi o krok przed śmiercią. Jest odważna stojąc na klifie, absolutnie nie przejmując się tym, co będzie, jeśli ktoś ją z niego zepchnie. A w tamtej chwili miała ochotę to zrobić. Jeśli wybudowała sobie swój wyimaginowany świat, w którym może stać na wysokiej skalę, to Joel chciał jej pokazać co to znaczy prawdziwa rzeczywistość.
— Mówię prawdę. Przechodziliśmy tak wiele razy — Tess nie dała się uroku nastolatek, zachowując zimną krew. Dużo razy miała doczynienia z ludźmi w takim wieku, i kilka razy ją pobili. Na przykład poprzedniego dnia rano. W jej opinii, byli zwykłymi gnojkami, którzy urodzili się w czasach, gdy cordyceps sparaliżował cały świat.
Joel szybkim krokiem podszedł do łączeń, z zamiarem ich uderzenia. Przeszkodziła mu w tym Eden, która delikatnie wystraszona, jak i zszokowana, podeszła do niego.
— Co ty chcesz zrobić? Jesteś głupi? — coraz to nowsze słowa wychodziły z jej buzi, a mężczyzna całkowicie je ignorując uderzył swoją bronią w jedno z łączeń. Rosewood już chwytała za swój nożyk, by przeciąć tętnice Millerowi, ale gdy okazało się, że łączenia są uschnięte, opanowała się.
— Może wreszcie zdechli — stwierdził Joel, z nadzieją w głosie.
Tess wzruszyła ramionami, chwytając za dwa pistolety, jakie znajdowały się w jej plecaku. Za to Miller wyciągnął latarkę, kierując pytanie do dwóch jego tymczasowych podopiecznych.
— Marlene spakowała wam też latarki?
Obie pokiwały głową.
— Mam wolne ręce — wtrąciła Ellie, gdy już mieli wchodzić. Starszy spojrzał na nią nic nieznaczącym wzrokiem, chociaż w duszy się śmiał.
— Mam ci teraz pogratulować? — wyrzucił, pokazując ruchem ręki by weszli tuż za nim. Williams po raz kolejny zwyzywała go, unosząc środkowy palec ale ostatecznie poszła zaraz obok starszej kobiety.
Zatrzymali się przed wejściem, a Tess dodała kilka zasad do Ellie i Eden.
— Idziemy powoli, jeśli coś się stanie wy czekacie za nami, Jasne? — uniosła swój wzrok na starszą z nastolatek.
— Jasne — mruknęły w tym samym czasie.
Stawiając już pierwsze kroki w budynku Eden poczuła odurzający zapach. A zauważając napis ,, MUZEUM BOSTOŃSKIE '' udało jej się dostrzec, jak i odczuć ciarki na swojej skórze. Było to dla niej przerażające, że jeszcze dwadzieścia lat temu ludzie tu przychodzili by zobaczyć różnego typu obrazy, rzeczy czy stroje. Kupowali upominki w sklepiku, który znajdował się tuż zaraz obok pierwszych obrazów, i nie sądzili, że kiedyś świat pierdolnie szlag. A jednak stali teraz w zniszczonym budynku, który już nigdy nie będzie przepełniony ludźmi, którzy oglądają sztukę. Za to teraz jest przepełniony zarażonymi, co nie podobało się Eden, jak i reszcie.
Wszystkie rozmyślania każdego z nich przerwała Ellie, i jej ton, który przypominał krzyk przerażenia. Odskoczyła od martwego ciała, o mało co nie wpadając na swoją o dwa lata starszą towarzyszkę, nadal świecąc na nie latarką.
— W mordę! — Joel obrócił się w jej stronę, a widząc ciało, podszedł bliżej.
Według Eden, krew tego człowieka wyglądała na świeżą, i jej zdaniem, ktoś był w hotelu. To było niemożliwe by kogoś zabili i się tak szybko ulotnili.
— Co mu to kurwa zrobiło — nadal zszokowana Williams patrzyła na martwego, zmasakrowanego mężczyznę. Joel i Tess wymienili ze sobą zdenerwowane spojrzenia, po czym zaczęli wymieniać zdania. Eden, jak i Ellie mało co rozumiały z ich rozmowy, pomimo ich starań.
— Nic nie słyszę — stwierdziła kobieta, a mężczyzna jeszcze bardziej się zdenerwował słysząc głos Ellie.
— A kogo miałabyś słyszeć? — zapytała, jednak po sekundzie została uciszona przez wściekłe spojrzenie dwójki dorosłych.
Eden głęboko oddychając, przeczesała palcami swoje włosy. Z nieznanego powodu zaczęła się stresować, przypominając sobie swoje dzieciństwo. Potrząsnęła głową, zdając po chwili sobie sprawę, że takie rozmyślanie nie przywróci jej mamy do życia.
— To miałabyć robota zarażonych? — zaczęła szeptem młodsza nastolatka — zostałam przez nich zaatakowana, i to nie wyglądało w ten sposób — dokończyła, spotykając się wzrokiem z jej koleżanką. Joel przymrużył delikatnie oczy, wciągając głośno powietrze po czym poważnym wzrokiem zmierzył każdego tam obecnego.
— Dobra. Od tego momentu milczymy, rozumiecie? — kierując niespecjalnie swoją bronią w Ellie, powiedział szeptem ostatnie, co zamierzał dopóki się nie wydostaną z budynku — I żadnych pytań — dodał, gdy zauważył, że usta Williams już miały się otworzyć.
—————
Jest i szósty rozdział! Mam nadzieję, że wam się spodoba
Miłej środy ❤️
CZYTASZ
OBLIVION | the last of us
Fanfiction❞ My morning sun is the drug that brings me near, to the childhood i lost, replaced by fear ❞ Apokalipsa zawsze ma tragiczne skutki, a szczególnie dla Eden Rosewood, której zabrano całą rodzinę, a raczej zamordowano. Teraz miała doprowadzić odporną...