Rozdział 54. Miejże litość.

127 9 61
                                    

Stał przede mną i tak po prostu się uśmiechał. Cały czas intensywnie się we mnie wpatrywał, przygryzając przy tym dolną wargę. Jego ciemne oczy pomimo braku słońca błyszczały żywymi, radosnymi iskrami. Jak gdyby na zawołanie oboje poczyniliśmy kilka kroków w przód. Ja znalazłam się na najniższym schodku, a on na podjeździe. Różnica, jaka nas dzieliła, wynosiła niespełna dwa kroki. Gdybyśmy tylko oboje nieznacznie pochylili swoje głosy, to nasze nosy zetknęłyby się ze sobą. Przez chwilę wzrok miał wlepiony w czubki naszych butów, a potem powoli podniósł wzrok, po czym wyciągnął zza swoich pleców ręce, które wcześniej ukrywał. W jednej ze swoich rąk trzymał czerwono-pomarańczowy kwiat o wąskich i postrzępionych płatkach. Powoli przysunął go w moją stronę. Chwyciłam delikatnie łodygę kwiatka, muskając nieznacznie jego kciuk oraz palec wskazujący. Źrenice rozszerzyły mu się, kiedy splótł nasze palce wokół kruchej kwiatowej odnóżki.

– To cynia – wyszeptał, wskazując głową w stronę rośliny, którą w tej samej sekundzie wypuścił ze swoich rąk, bym już tylko ja ją trzymała. – Już kiedyś dostałaś je ode mnie, pamiętasz? Chciałem, żeby ten kwiat kojarzył ci się ze mną, żebyś wiedziała za każdym razem, kiedy go dostaniesz, że jest ode mnie, a nie od kogoś innego.

– To miłe – uśmiechnęłam się delikatnie, starając się przełknąć gorycz, jaka zagnieździła się w moim gardle. – Dziękuję. Pójdę wstawić go do wazonu...

– Mam lepszy pomysł. Mogę? – Zapytał, wskazując nieśmiało palcem na cynię. Kiedy pokiwałam twierdząco głową, chłopak przejął ode mnie prezent, po czym odłamał połowę łodygi. Dwoma palcami lewej ręki złapał mnie za podbródek i lekko go uniósł. Drugą ręką sprawnie wsunął czerwono-pomarańczowy kwiat za moje ucho, między moje włosy. – Teraz mogę stwierdzić, że jesteś gotowa.

– A wcześniej nie byłam? – Zeskoczyłam z ostatniego schodka, by teraz muskać nosem jego obojczyki.

– Nie – parsknął śmiechem.

– A więc... – zaczęłam, zadzierając głowę, by spojrzeć mu prosto w czekoladowe oczy – jakie mamy plany na dzisiejsze wyjście? Co zaplanowałeś?

– Niespodzianka – uśmiechnął się cwanie.

– Nie lubię niespodzianek – założyłam ręce na piersi.

– Czas polubić – machnął ręką nonszalancko, po czym łapiąc delikatnie za nadgarstek, zaczął ciągnąć mnie w stronę swojego Jeepa Wranglera, który stał przy krawężniku.

Lubiłam siedzieć w samochodzie blondyna. Nie chodziło o to, że samochód był wygodny i duży. Lubiłam Jeepa za to, że właśnie w nim tworzyły się miłe dla mnie wspomnienia. Pierwsze wyjazdy na przesłuchania, wycieczki, podwózki. Pomimo że większości z nich towarzyszył nam bezsensowne kłótnie, to na samą myśl o tym, jak wcześniej zachowywaliśmy się względem siebie, na mojej twarzy pojawiał się nostalgiczny uśmiech.

I dodatkowo całe wnętrze auta pachniało ostrym i kręcącym w nosie zapachem perfum Douglasa. To chyba dlatego lubiłam tak ten samochód.

Rozsiadłam się wygodnie w fotelu pasażera z przodu, po czym wcisnęłam głowę w zagłówek, dosłownie się w nim zatapiając. Spojrzałam w okno, przez które doskonale było widać szare chmury. Ani grama słońca. Jak na złość.

Chociaż całym swoim sercem uwielbiałam deszczową, pochmurną, jesienną pogodę w Szkocji, to mimo wszystko tęskniłam za czuciem ciepłych promieni słońca na twarzy. Odrobinę, ale tylko odrobinę tęskniłam za - i tak chłodnym w tym kraju - latem.

Miałam nadzieję, że deszcz tego dnia już więcej nie pojawi się nad Glasgow. Chociaż znając mojego pecha, powątpiewałam w to.

Idealna pogoda na spotykanie się, no nie ma co – zadrwiłam w myślach. Ostatnimi czasy częściej wracałam do domu kompletnie przemoczona niż sucha. Już nawet sama podziwiałam swój układ odpornościowy, który pomimo wszystko dzielnie się trzymał. Oby tak dalej.

Go away with Our Song [ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz