8.

96 10 36
                                    

Juliusz jak zahipnotyzowany wpatrywał się w płomienie tańczące energicznie w kominku, siedząc na podłodze. W jego ciemnych oczach odbijało się światło, przez co mieniły się niczym dwa czarne diamenty. Obok niego leżało parę, może paręnaście zapisanych kształtnym pismem kartek papieru.

Wydawało się, że nie zauważał tego, że z progu obserwuje go Adam.

Słowacki powoli, z namaszczeniem podniósł jedną z kartek i przytrzymał ją na moment w wyciągniętej dłoni, przelatując wzrokiem tekst, po czym przyłożył ją do ust, jakby ją ucałowując i... Wrzucił ją w płomienie, z lekkim uśmiechem obserwując, jak płonie.

Adam zmarszczył brwi i najciszej jak potrafił zbliżył się do malutkiej sterty, czytając starannie zapisane słowa.

Bo mię matka moja miła
Na słowika urodziła,
A ja wziąwszy taki głos,
Ze słowika jestem...

Zanim zdążył doczytać dalej, Juliusz z impetem uderzył dłonią w kartki, zasłaniając je przed wzrokiem gospodarza, którego zresztą przyprawił prawie o zawał.

— Niech ojciec nie patrzy – warknął. – Nie pozwoliłem ojcu czytać.

— Dlaczego je palisz? Są przecież dobre.

— Właśnie dlatego. Bo są dobre – Juliusz westchnął, biorąc kolejny wiersz w dłonie. – Nie chcę, żeby ktokolwiek inny oprócz mnie je czytał.

Adam nie odpowiedział, tylko powoli przysiadł na podłodze obserwując każdy kolejny ruch Słowackiego. Ponownie uniósł kartkę do ust, ucałował ją i już miał wrzucić ją pomiędzy płomienie, ale zatrzymał się. Po chwili zastanowienia wyciągnął rękę, w której trzymał wiersz w stronę Mickiewicza.

— Ucałuj – powiedział głosem niższym, niż wcześniej. Przekierował wzrok na twarz gospodarza, wbijając ostrza swojego spojrzenia w jego policzki, usta i oczy.

— Słucham? – Adam zaśmiał się nerwowo, spoglądając to na kartkę, to na drugiego mężczyznę, panicznie szukając sposobu na zerwanie kontaktu wzrokowego. Nie mógł. Ciemne tęczówki zdawały się być wszędzie.

— Ucałuj – powtórzył. – Przeczytał ojciec, musi ucałować.

— Po co? Dlaczego miałbym to...

— Adamie – nieczyste zagranie. Bardzo nieczyste. – Ucałuj.

Mickiewicz westchnął i pochylił się lekko, muskając ustami papier. Czuł się idiotycznie, ale... Ale? Nie było żadnego ale. Nie rozumiał, dlaczego zmiękł tak w jednej chwili. Powinien teraz się oburzać, prychać zniesmaczony, poprawiać Juliusza, ale nie mógł. I najgorsze było to, że nie był w stanie określić, co spowodowało tę nagłą niemoc.

— Dobrze – Juliusz powiedział ciszej, wciąż wiercąc wzrokiem w twarzy drugiego mężczyzny. Nie patrząc już w stronę kominka, wrzucił kartkę do środka. – Bardzo dobrze.

To, co stało się później, Adam pamiętał jak przez mgłę. Słowacki uniósł dłoń i przejechał opuszkami palców wpierw po swoich ustach, później po tych należących do Mickiewicza. Nachylił się nieznacznie, co, nie wiedzieć czemu, sprawiło, że drugi mężczyzna również się pochylił.

— Bardzo, bardzo dobrze – Juliusz wyszeptał, przenoszących wzrok na rozchylone usta gospodarza.

Adam czuł, jak ich oddechy mieszają się i tworzą odurzającą, ciepłą barierę pomiędzy nimi. Powinien się teraz zerwać z miejsca, wyjść, wyrzucić tego cholernego poecinę za bruk, ale nie mógł. Był sparaliżowany i trwał w tym paraliżu nawet gdy ich usta złączyły się w krótkim, miękkim pocałunku. Nawet przy drugim, kiedy przymknął oczy, a nawet przy trzecim, kiedy jego dłonie powędrowały we włosy Juliusza. Przy czwartym jednak odskoczył od Słowackiego w panice, jakby nagle orientując się, co robi. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć i mętnym wzrokiem szukał punktu szczepienia na twarzy drugiego mężczyzny.

— O Boże – wyjąkał, zrywając się na nogi. – O mój Boże.

— Adamie...

— Do łóżka. Muszę... – poczuł, jakby miał się zaraz popłakać. – Muszę iść spać – rzucił prawie niesłyszalnie, prawie wybiegając z pokoju.

Boże, Boże, Boże.

originale peccatum.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz