Siedział przy ciele z twarzą schowaną w dłoniach. Kurwa mać. Jego umysł był jedną wielką dziurą. Co on miał teraz zrobić?
— Nie przejmuj się, i tak był chujem – Juliusz siedział obok, usiłując go pocieszać. Niezbyt działało.
— Julek, błagam cię! – Adam jęknął roztrzęsionym głosem. – Co ja narobiłem..!
— Nic. Sam spadł ze schodów – poeta wzruszył ramionami i obszedł zwłoki, oglądając je dokładnie. – Mały jest – skwitował.
— Przecież ja...
— Możemy spróbować zawinąć go w dywan... Obok jest rzeka, może tam wrzucimy...
— Chryste.
— Chrystus ci tutaj nie pomoże, lepiej powiedz mi, którego dywanu najbardziej nie lubisz.
— Wszystkie! Wszystkie, kurwa, lubię! – Adam wrzasnął, po czym wybuchł niekontrolowanym szlochem. Juliusz westchnął zniecierpliwiony, po czym zaczął powoli głaskać go po drżących plecach.
— No, już, już. Wiem. Ale czy możemy popłakać jak już skończymy się pozbywać problemu? To jednak jest klatka schodowa. Ktoś tu zaraz może wejść.
— Jakim cudem jesteś tak spokojny? – Mickiewicz pociągnął nosem, wstając ze schodka i starając się nie patrzeć na ciało leżące obok niego.
— Trzy rzeczy, słoneczko. Adrenalina, szczęście, że ten zjeb zdechł i to, że mam ważniejszą sprawę na głowie – stwierdził. – Hej, może wnieśmy go do mieszkania? Będziemy mieć więcej czasu na pogaduchy.
— Dobra, tak, dobry pomysł – Adam przetarł twarz dłonią. Czuł, że zaraz znowu wybuchnie płaczem.
Udało mu się powstrzymać aż do momentu, kiedy Juliusz zamykał za nimi drzwi na klucz, po tym jak wciągnęli ciało do środka mieszkania i wspólnymi siłami zmyli powoli zastygającą krew z podłogi. Głośny szloch odbił się od ścian, a Mickiewicz upadł na kolana, kuląc się. Łzy skapujące na podłogę mieszały się z jego śliną, cieknącą z jego otwartych ust. Jego pięści zacisnęły się na jego włosach, ciągnąc za nie, wywołując ból (na jaki z resztą zasługiwał). Był obrzydliwym potworem. Nie chciał przebaczenia - zasługiwał na najgorsze.
— Adam. Adaś – doszło do niego jak przez mgłę. Głos Juliusza stracił swój nonszalancko żartobliwy ton sprzed chwili, dochodził gdzieś z lewej strony. Blisko. – Posłuchaj mnie. Adasiu. Proszę.
— Ja muszę... – wychrypiał prawie niedosłyszalnie, znów czując delikatną dłoń na swoich plecach. – Musimy przecież... Musimy to komuś zgłosić..! Jeśli powiemy, że to wypadek...
— Adam! – Słowacki huknął z nagłym przerażeniem, które wydało się aż nienaturalne w jego wykonaniu. – Nie waż się mówić niczego psom, kurwa mać..! Jeśli powiesz, obaj zginiemy, słyszysz?!
— Ale...
— Żadnego ale. Jeśli powiesz, to ciebie zamkną, a mnie zabiją. Musimy pozbyć się dowodów. To tyle. Oddychaj. Musisz myśleć chociaż trochę racjonalnie.
I oddychał, starając się ignorować to, że wydawało mu się, że już czuje smród zgnilizny. Szarpnął za koszulę Juliusza, przyciągając go do siebie i chowając twarz w załamaniu jego szyi, nadal płacząc. Niezbyt obchodziło go to, że byli teraz za blisko, że nadal powinien być zły za... Bezsensowną sytuację jaka wydarzyła się pomiędzy nimi, teraz to było nieważne, nie liczyło się już nic. Gdyby mógł, cofnąłby czas. W głowie miał dwie myśli; czy gdyby nie poznał tego aroganckiego poeciny, czy nie doszłoby do tej tragedii, oraz czy chciałby nigdy go nie poznać. Dobrze znał odpowiedzi na oba pytania.
— Adamie? – Juliusz nagle odezwał się, już spokojniejszym głosem. (Adam czuł, jak jego szyja porusza się, kiedy mówił - miał ochotę ją...) – Naprawdę uważasz mnie za przyjaciela?
— Teraz o tym myślisz? – duchowny odskoczył od Słowackiego, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak mały dystans ich dzielił. – Cholera, tak, nie, nie wiem. Tak mi się wydaje. Jesteś dla mnie ważny. Chyba.
Juliusz przez chwilę badał jego twarz przenikliwym wzrokiem, przymrużając nieznacznie oczy.
— Dziękuję – po dłuższym milczeniu mruknął, po czym wstał. – Musimy zająć się ciałem.
— Boże... – Adam jęknął, skrywając twarz w dłoniach. – Musimy...
— Musimy – poeta powtórzył.
Wszystko inne duchowny pamiętał jak przez mgłę - poszli z chłopakiem do kogoś (kobiety, wydawała się znajoma) pożyczyć powóz, ciało zmieścili w sporym kufrze, którego i tak już dawno chciał się pozbyć. Gdy zapadł zmrok, pojechali nad rzekę, wyrzucili kufer w jej toń. Wrócili do domu w milczeniu.
W nocy płakał, dużo płakał, bo co miał robić? Spotka go kara, spotka go ogromna kara, na którą z resztą zasługiwał. Nie zmrużył oka, nie mógłby. Tylko siedział w salonie i szlochał cicho w ciemności, z początku nawet nie zauważając, że nie jest sam. Że ktoś inny cały czas siedzi z nim i słucha tego skomlenia. Gdy w końcu zauważył, znów bez żadnego skrępowania schował twarz w koszuli chłopaka. W koszuli Juliusza. Chociaż on mógł być jakimkolwiek ukojeniem dla jego poszarpanych nerwów.
(Wolał, kiedy jego największym zmartwieniem był pocałunek, do którego doszło parę dni temu - to przynajmniej mógł wspominać dobrze.)

CZYTASZ
originale peccatum.
FanfictionWtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią: a on zjadł. A w...