Dzień był słoneczny, a niebo bezchmurne.
Tłum zebrany na placu z niecierpliwością czekał na rozpoczęcie spektaklu, wpatrując się w Juliusza, ewentualnie rzucając w niego parę wyzwisk. Juliusz odpowiadał tym samym. Wciąż miał w sobie trochę ognia, choć płomień powoli umierał.
(Tak jak i on).
Miał nadzieję, że Adam jest daleko. Że kiedyś będzie szczęśliwy, kiedy już uwolni się od niego i tych ludzi.
Juliusz nie słuchał mowy zadowolonego Towiańskiego. Wyrok był oczywisty. Zamiast tego myślał o rodzinie, o jabłkach w sadzie jego siostry, o miękkich włosach Fryderyki opadających na ramiona. O Adamie. Och, jak on tęsknił za jego dotykiem.
Z zamyślenia ocknął się dopiero, gdy poczuł szorstki dotyk sznura na szyi.
— Ostatnie słowa?
Juliusz zadrżał.
— Tak. Całkiem dużo słów.
Odchrząknął.
— Ojciec Zan ma nieślubne dziecko.
Jeden z księży zastygł w bezruchu, gapiąc się z otwartą gębą na skazanego.Wśród tłumu rozległy się szmery i szepty. Juliusz kontynuował.
— Zygmunt jest pederastą. Tak, wiem, trochę hipokryzja z mojej strony. Krasiński zrobił się czerwony na twarzy.
— Och, na litość boską, spierdalaj.
Słowacki uśmiechnął się.
— Januszkiewicz regularnie uprawia seks ze swoją byłą kochanką. Goszczyński podbiera z parafialnych datków.
— Koniec tego. — wysyczał Towiański.
Juliusz uśmiechnął się. Poczuł łzy w oczach.
Usłyszał głos Zygmunta.
— Juliusz. Spójrz na mnie. To koniec.
Juliusz znów zwrócił swój wzrok na ziemię. Wszystko żeby nie patrzeć na niego.Tacy jak on nie zasługiwali na drugą szansę. Ani trzecią. Na pewno nie czwartą.
— Nie jesteście ode mnie lepsi. W niczym mnie nie przewyższacie. Jakie macie prawo do tego, by mnie osądzać?
Wziął głęboki wdech, i ostatni raz spojrzał w tłum. Na samym środku, wśród podekscytowanych parafian, stał Adam Mickiewicz we własnej osobie.
Adam napięty wpatrywał się prosto w Juliusza, który chyba właśnie go zauważył, świadczyła o tym nagła zmiana mimiki mężczyzny - zmarszczył brwi, uchylił usta tak, jakby chciał coś krzyknąć, coś mu powiedzieć, coś...
Przyłożył palec do ust, po czym spojrzał w bok, na mężczyznę, który właśnie chwytał za wajchę do zapadni od szubienicy.
Adam uniósł rękę, wystawiając ku górze trzy palce. Nikt, oprócz Juliusza i osoby zainteresowanej, nie zwróciła uwagi.
Dwa. Zygmunt spojrzał na niego i zmarszczył brwi.
Jeden. Nagle zrozumiał, co się dzieje i już chciał coś krzyknąć do reszty odpowiedzialnych za ten kabaret, ale nie zdążył.
Zero.
Grzmot bliskiej eksplozji odwrócił uwagę wszystkich zebranych, którzy teraz, zamiast wpatrywać się w Juliusza, wpatrywali się w źródło tego huku - stojący tuż obok kościół. Budowla zadrżała, po czym... Runęła niczym domek z kart po uderzeniu w stół.
Na moment, na sekundę nastała zupełna cisza, po czym... Zaczęło się.
Rejwach, chaos, mieszanina krzyków i tupania były nie do opisania, wszyscy obecni w panice albo uciekli, albo zbliżyli się do gruzów. Ale nie to obchodziło Adama, który, korzystając z wszechobecnego harmideru, przecisnął się przez tłum i wspiął się do oniemiałego Juliusza.
— Mam cię – zdążył rzucić, zanim zdjął sznur z jego szyi i zaczął mocować się z węzłem zaciśniętym na nadgarstkach ukochanego.
— Jak wyście to... – Słowacki wykrztusił, patrząc z przedziwnym wyrazem twarzy na pobojowisko za sobą.
— Później ci wytłumaczymy, teraz biegiem, zanim zauważą!
Zanim jednak zbiegli z drewnianego podestu, wdrapał się na niego cały czerwony z wściekłości Zygmunt, przy okazji trzymający dość ostro wyglądający sztylet. Nieźle.
— Nigdzie, kurwa, nie idziecie! – wrzasnął, po czym uniósł broń. – Jeżeli nie od sznura, to ode mnie obaj zdechniecie!
I rzucił się na nich.
W swym szaleńczym i jakże efektywnym ataku udało mu się drasnąć Adama w ramię i wypuścić swoją jedyną broń.
Juliusz zaśmiał się gorzko.
— Jesteś naprawdę żałosny, wiesz?
Kontakt twarz-pięść był krótki i skuteczny, bo Zygmunt po chwili spadł już na ziemię obok podestu, a gdy się podniósł, ich już nie było.
Bo biegli.
Dobiegli do schowanej pomiędzy drzewami bryczki, której woźnica, Ksawera, już na nich czekała. W środku siedziała zdyszana Fryderyka.
Obaj opadli na siedzenia, a koń ruszył z kopyta.
— Co to, kurwa, było!? – zdyszany Juliusz uniósł dłoń do czoła, uśmiechając się najszerzej, jak tylko potrafił.
— Wizytówka – Fryderyka zaśmiała się. – Jak się buduje piwnicę tak, że kiedy pieprznie jedna ściana, to wszystko inne się sypie, to się samemu prosi o kłopoty.
— Dokładnie – Adam pokiwał głową i chwycił dłoń Juliusza. – Poza tym, sami się prosili.
— Chryste... – Słowacki westchnął. – Ja jednak was kocham.
— Och, my ciebie również – Fryderyka uśmiechnęła się.
— Ciebie zwłaszcza – szepnął do ucha Adamowi, po czym pocałował go w skroń. – To teraz... Gdzie jedziemy? – zapytał głośno.
— Do domu – Mickiewicz odpowiedział, wzruszając ramionami. – Ale gdzie to jest, tego jeszcze nie wiemy.

CZYTASZ
originale peccatum.
FanfictionWtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią: a on zjadł. A w...