Wyszedł na spacer już godzinę temu. Powiedział, że musi pomyśleć, że chce być sam, że wróci, ba, że obiecuje, że wróci.
Adam został sam. Adam był sam.
Nie wiedział, co myśleć, ani jak się czuć (w ten stan wpadał ostatnio często). Jego umysł aktualnie składał się z miliona pomieszanych ze sobą kawałków, które jak na złość co chwilę ponownie się przestawiały tak, aby nie mógł w żaden sposób ich poukładać.
Biedny, biedny Julek. Tylko tyle był w stanie zrozumieć z tej całej kotłowaniny. Jego serce łamało się, kiedy myślał, co on musiał w tym momencie czuć.
Sam dobrze pamiętał, jak czuł się, kiedy zmarła jego matka. Też dowiedział się przez list, też nie wiedział, co ma dalej robić. Był w rozsypce - Juliusz pewnie czuł się dokładnie tak samo, pomimo tego, ile razy powtarzał, jak bardzo nienawidził swojej matki. Ciekawe, czy to prawda - Słowacki w końcu miał dość dużą tendencję do koloryzowania własnych uczuć.
Adam wstał z fotela, na którym siedział od paru dobrych minut i zaczął przechadzać się po pokoju.
Gdyby miał powiedzieć, że dawno nie myślał o śmierci, to by skłamał - w końcu była jego ciągłą towarzyszką od paru tygodni, bawiła się nim, przypominała głośno, że jest i że nadchodzi. Że przyjdzie po niego, że przyjdzie po wszystkich wokół. Czasami z jego ręki.
Wzdrygnął się i podszedł do okna. Słońce niedawno wzeszło, ludzie zaczynali kręcić się po ulicach, zajmować codziennymi sprawami. Też chciałby mieć z powrotem swoją rutynę, swoją zwykłą, ludzką codzienność, ale chyba już nigdy nie będzie mu to dane. Nie, gdy przy jego boku będzie ten poecina od siedmiu boleści, który za cel obrał sobie zrujnowanie mu życia - nie, żeby to nie była najlepsza rzecz, jaka mogła się stać.
Śmierć chyba naprawdę po niego szła. Nie wiedział, co dalej - wiedział, że jeżeli wszystko to, do czego dopuszcza, wszystko to, na co sobie pozwala, te wszystkie okropieństwa, te wszystkie cudne, piękne w swojej przyziemności sytuacje pełne ludzkich rozkoszy i potworności, którym pozwolił wejść do swojego życia, jeżeli te rzeczy wyjdą na jaw to... Koniec. Fin. Ende. Nic go już nie uratuje. Ale nie chciał przestawać, nawet, gdyby śmierć zapukała teraz w jego drzwi, ba, gdyby weszła bez pukania, wtargnęła wściekła w jego progi, chcąc go zabrać, zniszczyć, to by się nie poddał, nie przestał, nie, nie teraz, nie dziś, nie jutro, nigdy. Nie zamierzał z nią iść. W końcu przecież miał po co siedzieć na tym łez padole, po co zostać.
Ciekawe, czy Juliusz...
Los jakby przedwcześnie chciał dać mu odpowiedź na pytanie, bo do mieszkania wpadł (nie wszedł, wpadł) poecina, prawie wywracając się o próg.
— Wiem! – wykrzyknął, wchodząc do salonu. – Wiem!
— Wiesz?
— Wiem... – powtórzył i zbliżył się do duchownego, mocno chwytając go za ramiona. Wzrok miał mętny, źrenice rozszerzone. – Pójdę na pogrzeb i już nigdy o niej nie pomyślę – wyjaśnił, dysząc. Chwilę wpatrywał się w twarz ukochanego, po czym przyciągnął go do siebie i złączył ich usta w prawie maniakalnym w swojej sile pocałunku. Adam szybko jednak to przerwał, odpychając go od siebie.
— Co brałeś? – zapytał na tyle spokojnie, na ile mógł sobie pozwolić, jednocześnie starając się opanować miliard emocji, które spłynęły na jego umysł. Juliuszowi zrzedła mina.
— Ja... – poeta stał jak zamurowany w miejscu. – Ja... – powtórzył, widocznie chcąc się chociaż trochę obronić, jednak po chwili zacisnął usta, wpakował dłonie w kieszenie płaszcza, którego jeszcze nie zdjął, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, z powrotem zostawiając Adama samego.
Westchnął ciężko, masując czoło palcami. Kurwa mać.
CZYTASZ
originale peccatum.
FanfictionWtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią: a on zjadł. A w...