Dzień czternasty

73 13 38
                                    

Zważywszy na to, że jest dopiero czwarta rano, alarm jest zdecydowanie zbyt głośny. Nawet Harry, największy ranny ptaszek, jakiego znam, stęka ociężale, próbując znaleźć swój telefon i przy okazji uderzając w mnóstwo randomowych obiektów. 

- Ouch - mamroczę z zamkniętymi oczami, gdy chłopak delikatnie mnie trąca zamiast swojej komórki.

- Oh, cholera, wybacz - odpowiada cicho. - Boli?  

- Nie. Jest za wcześnie, żebym coś czuł. 

W końcu odnajduje urządzenie i wyłącza ten okropny budzik. Z powrotem się odwracam, zakrywając głowę kocem, mając nadzieję, że Harry jakimś cudem zapomni o naszym planie. 

Ale nie zapomina. 

- Louis - woła. - Wstawaj. 

Przytula mnie od tyłu i motylki znowu się pojawiają. - No dalej. - Ostrożnie ściąga koc z mojej głowy i dwa razy całuje mnie w jej czubek. 

- Przestań próbować być uroczy - jęczę.

- Jestem uroczy. - Teraz przenosi pocałunki na mój policzek i, cholera jasna, on jest uroczy. 

- Nienawidzę tego. 

- To nieprawda. - Tym razem całuje mnie w usta i nie mogę powstrzymać lekkiego uśmiechu. Staram się jednak nie pozwolić radości za bardzo nade mną zapanować. 

- To byłaby nieprawda, gdyby było trochę później. 

Harry wybucha śmiechem, wtulając się jeszcze mocniej. Zakopuje nos w zgięciu mojej szyi. Wydaję z siebie dźwięk niezadowolenia i próbuję go od siebie odsunąć, ale chłopak ani drgnie i jeśli mam być szczery, całkiem mi się to podoba. 

W końcu podnosi się z łóżka i słyszę, jak czegoś szuka. Potem siada obok i usiłuje przeciągnąć bluzę z kapturem przez moją głowę. - Harry, naprawdę zaczynasz mnie wkurwiać. 

Chłopak chichocze, dokańczając swoją misję z ubieraniem mnie, i delikatnie poprawia moje włosy palcami. - Gotowy? 

Kiwam nieznacznie głową i podnoszę się do siadu. - Dzień dobry. 

Parska, mierzwiąc moją grzywkę i wspina się na przednie siedzenie.  Przez chwilę jeszcze zostaję na miejscu, próbując przetworzyć, jak czuły był, odkąd tylko zadzwonił budzik, i zrozumieć, czy to coś znaczy. Wzdycham, poprawiając na sobie bluzę, i dołączam do Harry'ego na przodzie. 

- No dobra. To jedziemy - rzuca, posyłając mi uśmiech, na co przytakuję.

Po kilku minutach musiałem jednak znowu zasnąć, bo gdy się budzę, stoimy na szczycie jakiegoś wzgórza otoczeni całkowitą pustką. Nie mam pojęcia, jak się tu dostaliśmy ani gdzie dokładnie jesteśmy. Wiem tylko tyle, że Harry się nade mną pochyla, troskliwie muskając mój policzek kciukiem, a to sprawia, że moje serce już bije zdecydowanie za szybko.

Ostrożnie otwieram oczy, a on wskazuje na widok za szybą. - Naprawdę chciałbym pooglądać z zewnątrz - stwierdza. - To dodaje klimatu, rozumiesz? 

Przytakuję z uśmiechem. - Możemy wejść na dach. 

- Oszalałeś? - Harry piszczy. - Myślałem, że twój tata kocha ten samochód. Masz świadomość, że totalnie go zdemolujesz, jeśli to zrobimy? 

Przewracam oczami. - Tam jest platforma. Mój tata ją zbudował, więc to będzie jego wina, jeśli coś zniszczymy. Ale nie martw się, to się nie stanie. Kiedyś spaliśmy tam razem z siostrą pod specjalnym namiotem. 

Harry zaczyna się szczerzyć z podekscytowaniem. - Zawsze chciałem tak zrobić. To wchodzimy?

Chłopak już wyskakuje z auta i nie jestem pewny, czy podzielać jego entuzjazm, czy być przez niego zirytowanym. Wyciągam z tyłu samochodu niewielką drabinę i przyczepiam ją do platformy, żebyśmy mogli się wspiąć.

like dandelions in the wind I Larry Stylinson I TłumaczenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz