Gabryś wyszedł z pracy. Czuł się jak skorupa człowieka, a jego koszmarny dzień pod nadzorem pana i stwórcy jedynego nie dobiegł jeszcze nawet końca. Mimo wszystko wyszedł już, ponieważ gdy skończył jeść niezbyt smaczną pizzę (płaski placek z wypieszczonego, wygładzonego przez jakiegoś miernego kucharza kawałka ciasta drożdżowego, które posmarowane było sosem pomidorowym, a znaleziony na nim grzybek dla świętego spokoju archanioł uznał za pieczarkę, bojąc sie trochę, co tak naprawdę właśnie spożył) uznał swój dzień rabotania za wypełniony.
Z trudem powstrzymał się przed pójściem do Boga i nasraniem mu na biurko, oznajmiając, żeby stary wsadził sobie w dupę plan modlitw i pokuty. Nie zamierzał jednak dawać kolejnych powodów do przedłużania swojego tymczasowego zawieszenia i obserwacji w funkcji archanioła.
Podciągnął rurki, czując jak znowu zsuwają mu się z tyłka. W porannym pośpiechu zapomniał oczywiście włożyć paska, a ponieważ jego bardzo zdrowy tryb życia sprawiał, że z tygodnia na tydzień stawał się coraz bardziej fit to... Dieta cud. Dosłownie cud, że nadal żyje, bo zwyczajnie nie dojadał, a chudnięcie w oczach nie było w jego wypadku objawem zdrowia i pełni sił.
Przeszedł przez jezdnię, niemal wpadając pod jedno z rządowych aut, którym prawdopodobnie jechał jakiś chuj o wysokim stanowisku w Ministerstwie Dyplomacji, czy innego Zarządzania Zasobami Ludzkimi. Zdaniem archanioła powinni zacząć od nauki zarządzania swoim chujem, bo sądząc po ilości niechcianych ciąż u sekretarek, to tu tkwił główny problem. Nie przejął się zbyt nawet klaksonem wściekłego szofera, ponieważ był zbyt pogrążony we własnych, niezbyt wesołych myślach. Nadal martwił się o Lucyfera.
To znaczy, nie martwił, ale zastanawiał się po prostu, co do kurwy nędzy mogło się zdarzyć. Nie mógł dać wiary mętnej historyjce Metatrona, chociaż wahał się między podważeniem wszystkiego i uznaniem, że ten wbity w siebie tuman kłamie, a przyjęciem do siebie faktu, że taki zajebany frajer mógł skrzywdzić Lucka.
Prędzej upadły pobiłby go tak, żeby serafinowi flaki dupą wyszły, ale im więcej czasu mijało, tym mniej przekonany co do tego był Gabriel.
Idąc do domu wstąpił do spożywczaka, uznając, że zrobi małe zapasy i pofolguje sobie nieco kupując pięć puszek mleczka skondensowanego, które zamierzał wpierdolić dziś wieczorem na osłodę nastroju. Bezprocentowy zamiennik sprawdzonego poprawiacza nastroju.
Do tego kawa w kapsułkach. Miał przystosowany do nich ekspres, więc dawka kofeiny kosztowała go minimum wysiłku. Podejrzewał, że jego ciało składa się już w jakiś 70% z kawy, a reszta to mieszanka sarkazmu, czarnego humoru i marzeń o lepszym życiu.
Jakaś anielica przepychająca się w ciasnej alejce sklepowej trąciła go w ramię, przerywając kontemplację archanioła nad rodzajem makaronu, a Gabriel nabrał nagle nieposkromionej żądzy, by chwycić ją za kudły i zmusić do pojęcia, że nienawidzi, gdy ktoś zakłóca jego spokój i starania, aby osiągnąć złoty środek duchowej równowagi.
Wpatrywał się w finezyjne kształty, cienkie i grube, długie i krótkie, proste, wygięte i wszelkie inne, zastanawiając się, czemu jego wyobraźnia zmierza w kierunku zdecydowanie nie przystającym aniołowi.
Każdego dnia oddalamy się od Boga.
- Czy coś się stało? Potrzebuje pan pomocy? - ekspedientka pojawiła się przy nim, znowu przerywając rozważania chłopaka, czy na wieczór odpowiedniejszy będzie tagliatelle czy conchiglioni. Na chuj ona się tu w ogóle wpierdala?
- A wyglądam, jakbym sobie nie radził? - spytał, nie zdradzając jeszcze po sobie wkurwienia.
Anielica gapiła się zdezorientowana na klienta, który pokręcił głową zrezygnowany i zniknął za regałami, starając się w ekspresowym tempie opuścić to miejsce.
CZYTASZ
Boska herezja
RomanceRomanse to ciężka sprawa, a romanse diabelsko - anielskie to już taki kaliber, że nawet osoby tworzące paski do Trudnych Spraw nie wytrzymałaby psychicznie tych dramatów. Miłosne perypetia dotykają każdego. A miłość podobno nie zna granic. Ani kilo...