Mefistofeles siedział rozparty na siedzeniu niczym pan i władca. Piekielny monarcha do spraw specjalnych, dotyczących kontaktu ze śmiertelnikami, wzorowy dyplomata, znawca prawa i sztuki.
Otoczony wianuszkiem różnych ras przedstawicielek płci pięknej wyciągnął jedno z cygar, które jakimś sposobem wyzyskał kontraktem od kubańskiego klienta. Musi zacząć ewidentnie częściej współpracować z plantatorami.
Mężczyzna ubrany był w elegancki w swojej opinii strój, czyli nieco wytartą na rękawach czarną koszulę, spodnie ściągnięte w nogawce i swoją ulubioną parę wojskowych butów, trzymanych odkąd dostał je od pewnego nieprzypadkowego wcale Niemca przy okazji drugiej wojny światowej.
Zastanawiał się nad zagadką, którą poddał mu jego brat - a mianowicie, czy angażowanie się w rodzinne interesy będzie dobre dla jego wizerunku. Ogólnie w Piekle na pewno - z punktu widzenia innych diabłów. Problem w tym, że on pertraktuje także z ludźmi, a jego najlepszy klient po prostu jest człowiekiem (co prawda dotychczas nieśmiertelnym i liczącym sobie już wiele lat, ale nadal to zasadniczo człowiek, jeśli patrzeć tylko na kwestie praktyczne).
No właśnie. A ludzie mają, jakby to ująć, niechęć do piekielnej szlachty niemalże we krwi.
O ile łatwiej było mu dogadywać się ze śmiertelnikami bez podawania linii rodowodowej. Tak to już jest - nie chcą cię, gdy jesteś synem Szatana, ale chcą gdy jesteś po prostu Mefistofelesem. Nie żeby miał z tym problem, w zasadzie to ich rozumiał - on też wolał na ogół unikać kontaktów z synami Szatana, ale tak się nieszczęśliwie składa, że bardzo ciężko wygryźć się z piekielnego kręgu rodziny. Spotkania w większym gronie nie sprawiały mu problemu, upijać się w barach mógł się nawet z aniołami, ale łatwiej było mu momentami znieść te pizdowate podlotki niż własnego, wiecznie schlanego lub skacowanego ojca i jego gromadę dzieciaków, równie wkurzających jak on sam.
Mefisto nie był najstarszym z braci (ale także nie najmłodszym), co także średnio mu pasowało, bo nawet autorytet pierworodnego przepadł bezpowrotnie.
Ale mógł się pochwalić łatką normalności, oczywiście względnej, co pozostawało poza zasięgiem wszystkich innych braci. Pracował nad utrzymaniem tego pozoru, ponieważ pozory to na dobrą sprawę jedyne, co mu zostało.
Napił się trochę wody gazowanej, bo cygaro już teraz nieprzyjemnie zadrapało go w gardle. Nie było to zdecydowanie jego ulubione uczucie, ale przyjemność czerpana z palenia i poczucie elitarnej wyjątkowości rekompensowały wszystkie straty.
Co prawda dawniej kupował je od Lucyfera, jednak problem tkwił w tym, że upadły nagminnie dodawał nieco swojej inwencji twórczej, przez co można było liczyć też na wrażenia inne, niż te przy paleniu standardowych cygar. Bycie na lekkim haju przy zawieraniu kontraktu nie zawsze kończyło się dobrze, a w tym wypadku powiedzenie, że kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, nie znajdowało do końca wykorzystania.
W końcu najgłupszy i zarazem najlepszy (dla Mefistofelesa prywatnie) kontrakt w życiu podpisał w stanie zupełnej trzeźwości. I ciężko powiedzieć, czy wyszło mu to na dobre w ogólnym zakresie. W każdym razie miał dzięki temu bardzo ekscentrycznego znajomego Niemca, jego wpół ślepego kota i eksperymentalną córkę, temu nie mógł zaprzeczyć.
- Czym się martwisz, kochany? - zwróciła się do niego jakaś rudowłosa piękność, której biust dosłownie wylewał się ze stanika. Miała spore, zakręcone rogi i piękne piwne oczy, bardzo dopasowany makijaż w odpowiednich odcieniach i wszystko byłoby na swoim miejscu, gdyby nie te biologicznie absurdalne gruczoły mleczne. Gdyby był bardziej w nastroju, nie przepuściłby tak łatwo nadarzającej się okazji na morenkę. Niestety nie miał na razie ochoty na nic, co wiązało się z jakimikolwiek zbliżeniami. Za bardzo pochłonęły go sprawy rodzinno biznesowe. - Mogę ci jakoś ulżyć?
CZYTASZ
Boska herezja
RomanceRomanse to ciężka sprawa, a romanse diabelsko - anielskie to już taki kaliber, że nawet osoby tworzące paski do Trudnych Spraw nie wytrzymałaby psychicznie tych dramatów. Miłosne perypetia dotykają każdego. A miłość podobno nie zna granic. Ani kilo...