17.

159 20 1
                                    

W poniedziałek Adam wrócił do pokoju wyjątkowo przygnębiony i senny, po nieprzyzwoicie trudnym kolokwium z astrologii.

Rzucił torbę na łóżko i podjął niemrawe próby doprowadzenia sypialni do porządku, bo wyglądała jak istne pandemonium: wszędzie walały się nieświeże ubrania, brudne talerzyki ukradzione z jadalni i okrutnie potraktowane książki z biblioteki.

Łażąc w te i we w tę, kilkukrotnie przeszedł po postrzępionym świstku papieru, póki coś go nie tknęło, aby się po niego schylić. Rozprostował go i uświadomił sobie, że bezsensowne bazgroły, na które patrzy, to pismo Theo („Dzisiaj po twoich zajęciach w moim gabinecie. Ciepło się ubierz", brzmiała treść notatki).

Tak więc Adam zmienił mundurek na wystrzępiony, zgniłozielony sweter i chwycił w rękę płaszcz. Wdrapał się z trudem na trzecie piętro i wszedł bez pukania do gabinetu.

– Hej, hej – przywitał go dziewczęcy, wyprany z entuzjazmu głos.

Adam wytrzeszczył oczy na Kate. Siedziała rozwalona na fotelu, z nogami przewieszonymi przez powycierany podłokietnik i z wielkim tomiszczem na kolanach.

– A co ty tu robisz? – zapytał, ściągając brwi.

– No przecież idziemy do domu nekromanty.

W przejmującej ciszy sennego popołudnia było słychać tylko chrapliwy oddech Adama i szelest kartek przekładanych mechanicznie przez Kate.

– Jak to? – parsknął po pauzie.

– Nie wiedziałeś? – zapytała ze wzrokiem wbitym w książkę.

– Nie – wycedził Adam. Zaczął nerwowo spacerować po gabinecie, chłodnym i nierzeczywistym w szarym świetle wpływającym do środka przez zakratowane okno. – Ale po co niby tam idziemy? – Dotknął biblioteczki wypełnionej starymi, podniszczonymi książkami, zimnego brzegu fotela, krawędzi biurka.

Przy nim zatrzymał się na dłużej, bo pulsowała z niego upiorna, mroczna energia.

– Żeby Theo mógł się pozachwycać. Tylko gdzie on się podziewa?

Adam otrząsnął się z nieprzyjemnego transu i klapnął ciężko na drugi fotel. Lodowata skóra skrzypnęła przeraźliwie i pochłonęła jego zmęczone, napięte ciało.

– Nie rozumiem, po co ja mu jestem potrzebny – zastanowił się.

Drzwi otworzyły się z hukiem i Theo wszedł do gabinetu dziarskim krokiem, tak czymś zaaferowany, że nawet na nich nie spojrzał. Od razu podszedł do biurka i otworzył kluczem szufladę.

– Bogowie – wymamrotał z ulgą i teatralnie położył rękę na sercu. Wsunął szufladę z powrotem, nic ze środka nie wyjmując, a potem gwałtownie poderwał głowę.

Spojrzenia jego i Adama spotkały się.

Chłopak przypomniał sobie, że nie zrobił nic, o co Theo go poprosił – nie narysował jaskini, ani, tym bardziej, do niej nie wszedł. Zalała go fala nieznośnych wyrzutów sumienia.

– Jesteście – zauważył błyskotliwie Theo. – Sorry, że tyle czekaliście, ale... musiałem z kimś pogadać.

– Czyli tak to się teraz nazywa – szepnęła cichutko Kate.

Theo znów spuścił wzrok i zajął się układaniem papierów leżących na biurku w jedną kupkę.

– Masz ten obsydian? – zwrócił się ochrypłym głosem do Adama. Włosy miał poczochrane, a oczy rozgorączkowane, pałające jakąś niepokojącą ekscytacją.

– Nie wziąłem – odparł z wyrzutem. – Nie napisałeś mi nic o tym.

– No to zajdziesz do pokoju w drodze do wyjścia – rzekł, po czym stanął przed nimi z ramionami skrzyżowanymi na piersi. – Chodźcie, bo zaraz zrobi się ciemno.


ciemna strona historii [fantasy/romans]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz