27.

92 16 1
                                    

Po ostatnim śniegu, który bezsensownie, acz uparcie sypał przez dwa dni, wszystko znów zaczęło się topić, tym razem na dobre. W marcu zrobiło się niespodziewanie ciepło i wiosennie; niebo oślepiało bajkowym, eterycznym błękitem, a odradzające się, błotniste i wciąż pożółkłe trawniki Kirmouth, rozgwieździły się pierwszymi stokrotkami, przebiśniegami i krokusami.

Adam przychodził do Theo i śnił. Ciemność w kształcie litery A, upiorny brzozowy zagajnik, oślizgła ściana jaskini – to wszystko tak mu spowszedniało, że niemal nie odczuwał już strachu. Theo też przestał chyba liczyć na to, że w końcu nastąpi jakiś przełom, bo głównie siedział nad manuskryptami, z poczochranymi włosami, obłędem w oczach i pobrudzonymi atramentem mankietami koszuli.

Sterta kartek z tłumaczeniami rosła, proporcjonalnie ze zmęczeniem Theo, który mało co spał i jeszcze mniej jadł. Za każdym razem, kiedy Adam próbował go podpytać, czego udało mu się dowiedzieć, spotykał się ze stanowczym i zupełnie niesubtelnym ucięciem tematu, co często przeradzało się w okrutnie męczące kłótnie.

– Co tam masz? – zagadywał ciągle Adam, zaglądając mu przez ramię.

Ujrzał wielkie pierwsze „M", oplecione gałązkami i do bólu średniowieczne. Dookoła wiły się złowrogie pnącza, opadały ciemne liście i skakały leśne zwierzęta. Podobnie wyglądała każda strona: zawsze bogato iluminowana, tonąca w natłoku dziwnych stworzeń i enigmatycznych, fikuśnych liter.

– Nic ciekawego – zbywał go Theo, zazdrośnie przysłaniając łokciem walające się po biurku papiery. – Możesz do mnie przez chwilę nie mówić? Bo wiesz, muszę się skupić, a jak tak gadasz, to...

Adam obrażał się wtedy, odwracał tyłem i ignorował Theo. A on zaczynał mówić. Czułym, skruszonym, ochrypłym głosem. Tłumaczył swoją decyzję w jakiś idiotyczny sposób. „Nie jestem pewien, czy dobrze przetłumaczyłem". „Ten fragment jest jakiś dziwny, właściwie nie ma sensu, żebym ci o nim opowiadał".

Przepraszał go, próbował objąć, całował. Szeptał czułe słówka. „Przecież wiesz, że bardzo bym chciał poświęcać ci więcej czasu". „Adamie, naprawdę sądzisz, że wolę te stare manuskrypty od ciebie?". Wtedy Adam zapominał o dziennikach, bierny i uległy, absolutnie nieodporny na urok Theo i zainteresowanie, którym niespodziewanie go obdarzał.

W snach – poza Karakallą – nawiedzał go Henry. Częściej, niżby chciał, przenosił się w czasie do tamtej nocy w brzozowym zagajniku. Jego umysł w kółko, z niezłomnością zepsutej płyty, odtwarzał moment, w którym potknął się o ciało i wywrócił prosto w plamę ciemnoczerwonej krwi.

Sny były gorsze od rzeczywistości. Łapał leżącą w jeżynach postać za ramię i odwracał ją ku sobie. Widział różne twarze: zakrwawione, z wybałuszonymi oczami i sinymi ustami. Zawsze budził się z krzykiem, zawsze spocony. Jeśli akurat spał z Theo, to chłopak obejmował go, szeptał uspokajająco, przytulał, głaskał – aż Adam przestawał się trząść i ponownie zapadał w sen, rozanielony znajomym zapachem.

Tego wieczoru był sam, sparaliżowany i nękany trupią twarzą Gabriela, która wypaliła się w jego mózgu i nie chciała zniknąć. W kącie pokoju, jak przez brudną szybę, widział rozciągnięty, groteskowy cień, poruszający się niemrawo. Uwięziony między jawą a snem, wodził spanikowanym wzrokiem po tonącej w ciemnościach sypialni. W końcu odzyskał świadomość ciała i zerwał się z łóżka, tak spocony i rozedrgany, jakby właśnie otarł się o śmierć.

Z mocno bijącym sercem, zaczął zapalać białe świece, aby pozbyć się energii koszmaru. Stanął na środku rozjarzonego płomieniami pokoju, potarł twarz i sprawdził godzinę. Zbliżała się jedenasta, a on wciąż nie napisał eseju na demonologię. Zaklął głośno, owinął się kocem i usiadł przy biurku.

ciemna strona historii [fantasy/romans]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz