Mało co pamiętał z drogi przebytej od jeziora do wyjścia z jaskini.
Było ciemno jak we śnie. Z odmętów jego świadomości, wypłynęła potworna myśl: a co, jak się zgubi, jak zabrnie w jakąś odnogę, zaklinuje się; co, jak umrze w tych ciemnościach, wsłuchując się w szepty Karakalli? Dopiero gdy przed jego oczami wykwitła biała, niebiańska plama – zapomniał o tych obawach i powrócił do rzeczywistości, niewiele lepszej niż potworna, klaustrofobiczna śmierć.
Dopadł Theo kawałek za jaskinią i bezlitośnie powalił go na ziemię. Chciał go zabić, udusić, sprawić mu ból. Oboje byli mokrzy, oboje znajdowali się na skraju szaleństwa. Szamotali się bezładnie jakiś czas, w strugach ulewnego deszczu, aż w końcu Adam poczuł na policzku paznokcie chłopaka, wrzynające się w skórę. W odwecie, nieprzytomny ze wściekłości, przywalił Theo pięścią w twarz, wkładając w to całą swoją siłę.
Theo zawył i złapał się za nos. Adamowi nie dało to takiej satysfakcji, jak się spodziewał. Wręcz przeciwnie, w pierwszym odruchu chciał go przeprosić i przytulić. W ciemnych oczach, kiedy się otworzyły, mignął szał i nienawiść. Adam był przekonany, że mu odda. Czekał na to, przyciskając Theo do ziemi i dysząc ciężko.
A wtedy – z piersi Theo wyrwał się nieokreślony, płaczliwy odgłos.
Adam osłupiał, bo mięśnie chłopaka nagle się rozluźniły, a jego ciało stało się całkowicie bezwładne. Musiał podtrzymać mu głowę, żeby nie uderzyła w ziemię. Theo wbił paznokcie w ramiona zszokowanego Adama, gwałtownym ruchem przyciągnął go do siebie. Przycisnął twarz do jego klatki piersiowej, szlochając spazmatycznie. Zakrwawiona, zapłakana twarz brudziła sztruksową kurtkę.
– Przestań – powiedział z niechęcią Adam, usiłując go od siebie odepchnąć. Nie było to łatwe, Theo zakleszczył na nim ramiona i ściskał boleśnie. – Puszczaj mnie. Słyszysz, co do ciebie mówię? – Adam patrzył na niego z obrzydzeniem, ale też z dziwnym współczuciem. Wyglądał tak żałośnie, cały mokry, pokryty krwią i błotem. – Opanuj się, Theo, proszę cię.
W końcu, po wielu nieudanych próbach, udało mu się zepchnąć go z siebie. Poderwał się na nogi i zrobił parę kroków do tyłu, nie spuszczając oczu z żałosnej, ociekającej wodą postaci, całej w czerni.
Theo też podniósł się z ziemi, ostrożnie, powoli. Trząsł się, po jego twarzy spływały łzy i krew. Zaczął strzepywać ziemię z przemoczonych ubrań, jakby miało to jakikolwiek sens, a potem uniósł czerwone, błędne oczy na Adama. Było w nich pytanie i oczekiwanie.
– Wynoś się stąd – powiedział Adam martwym głosem, cofając się. Potknął się o korzeń i prawie wywrócił.
– Jesteś pewny? – zapytał Theo, łapiąc się za nos.
Adam spojrzał na jednego z izabelowatych koni (wciąż kiepsko mu szło rozróżnianie ich), żywiołowo konsumującego mech. Theo podążył za jego wzrokiem. Pociągał nosem i wycierał rękawem twarz z bardzo nieszczęśliwą miną, co sprawiło, że Adam poczuł ukłucie w sercu.
Zdał sobie sprawę, że Theo – mimo swojej przewrotności, licznych manipulacji, chorobliwego egoizmu – dalej był tą samą osobą. To, że odsłonił swoje prawdziwe intencje, w żaden sposób nie zmieniło go w psychopatycznego mordercę, nie uczyniło jego spojrzenia pustym, a twarzy – bezlitosną.
– Spierdalaj, zanim zmienię zdanie – rzekł Adam, wpadając na brzozę. Objął ją rękami, szukając stabilizacji.
Theo krokiem drapieżnika podszedł do konia. Od niechcenia podciągnął się na strzemieniu.
– Dziękuję – wyszeptał i ściągnął wodze trzęsącymi się rękami.
– Nie robię tego dla ciebie, tylko... dla mojego własnego... – Adam urwał, gdyż mówienie było ponad jego siły. A zresztą – po co on się tłumaczył przed tym pożałowania godnym człowiekiem?
CZYTASZ
ciemna strona historii [fantasy/romans]
FantasyMglista wyspa i miasteczko, nad którym góruje ponury zamek, siedziba Uniwersytetu w Kirmouth. Dwóch chłopaków: Adam, nękany koszmarami z jaskinią w roli głównej, i Theo, ogarnięty obsesją na punkcie odnalezienia legendarnego grobowca.