7.

236 20 2
                                    

Był trzeci tydzień października. Drzewa Skully nabrały wyrazistych barw, wiatr stał się silniejszy, a krople deszczu padały coraz gęściej.

Adam poznał wszystkich wykładowców i przedmioty (najbardziej podobała mu się parapsychologia – wykładająca ją kobiecina plątała się co prawda w słowach i ciągle zapominała, o czym mówi, ale przynajmniej dowiedział się czegoś o ludziach posiadających jakieś szczególne zdolności).

W tym czasie kilkukrotnie napatoczył się na Theo, który unikał jego wzroku jak ognia. Zagadywał swobodnie do niemal każdego studenta, poza nim, Adamem. Mimo niezrozumiałej niechęci, jaką najwyraźniej darzył go ten wykładowca od siedmiu boleści – nie myślał o tym tak dużo, jak się spodziewał. Po prostu nie miał czasu.

Po uczelni zwykle musiał pracować w kawiarni. Każdą wolną chwilę – czy to w Lulu's Café, czy między zajęciami – wykorzystywał na nadrabianie lektur, przeglądanie notatek i pisanie esejów. Często zarywał noce.

Przez swój napięty grafik, Adam poza zajęciami rzadko spędzał czas ze Skye i bliźniakami. Ciężko było nie zauważyć, że stworzyli zwartą paczkę. Razem jedli, razem wychodzili na miasto. Czuł ukłucie zazdrości za każdym razem, kiedy rozmawiali przy nim o swoich wspólnych planach.

Najbardziej niepocieszona tym faktem była Skye.

– Oni są czasem nie do zniesienia – stwierdziła, mając na myśli bliźniaki. – Jak się zaczynają kłócić, to nie wiem, gdzie podziać oczy. Z tobą jest łatwiej jakoś to znieść.

Powoli zaczynał przyzwyczajać się do nowego rytmu życia, ale w pewien deszczowy wtorek wydarzyło się coś, co zupełnie go z niego wybiło.

Wciąż zdarzało mu się gubić w zamku. W gorsze dni nieświadomie dawał się prowadzić energii. Nogi zanosiły go w przeróżne miejsca. Odnalazł salę z lustrami, podziemną świątynię i cmentarz zwierząt. Tym razem, zupełnie niespodziewanie, znalazł się przed czerwoną kurtyną – znowu. Serce zabiło mu mocniej, kiedy zauważył, że jest na korytarzu zupełnie sam.

Coś napastliwie błagało Adama, aby zbliżył się do kurtyny. Zrobił to, dłużej się nie opierając. Bo i dlaczego miałby przeciwstawiać się czemuś, co wydawało się tak naturalne?

Szepty nakładały się na siebie. To jeden głos, zrozumiał Adam, ale mówiący różne rzeczy w tym samym czasie. Jakby istniał poza nim.

Adam pociągnął za kurtynę.

Jego oczom ukazał się obraz. Z półprofilu przedstawiał mężczyznę w wieku około pięćdziesięciu lat, ściskającego opasłe tomiszcze. Miał kozią bródkę oraz długie, kręcone włosy. Jego nos był duży i garbaty, podbródek – wyjątkowo wydatny. Ubrany w ciężką szatę z obszyciem, sprawiał wrażenie osoby o wysokim statusie społecznym.

Na ramie obrazu znajdowała się łacińska inskrypcja: Contra vim mortis non est medicamen in hortis.

Adam miał absurdalne wrażenie, że patrzy na żywą osobę.

– Zgubiłeś się? – usłyszał za sobą zachrypnięty głos.

Odwrócił się gwałtownie, przerażony. To był Theo. Patrzył na niego spod zmarszczonych, ciemnych brwi. Pochłonięty gapieniem się w obraz, nie usłyszał jego kroków.

– Dlaczego trzymacie to zasłonięte? – zapytał Adam z pretensją, wskazując na obraz. – Co to jest?

Oboje wbili wzrok w portret mężczyzny. W pewnym momencie Adam miał wrażenie, że... Nie, to niemożliwe. Mężczyzna na olejnym obrazie wyglądał jednak, wbrew wszelkim zasadom logiki, jakby oddychał.

ciemna strona historii [fantasy/romans]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz