17 - cold hospital.

666 50 16
                                    

Evan siedział na zimnym szpitalnym korytarzu. Był w zamkniętym pomieszczeniu, a mimo to czuł jak mroźny wiatr przeszywa jego ciało i kości. Tym wiatrem prawdopodobnie był zwyczajny strach. Bał się. Jak tu się nie bać, skoro twój chłopak leży na jednej z tych sal?

Powinien z nim być. Powinien był do niego zadzwonić zanim mecz się w ogóle rozpoczął. Albo pojechać. Cokolwiek. Może powinien był w ogóle go nie zostawiać?

Wiedział, że z Bartym nie jest najlepiej - jak mogłoby być mając za ojca takiego chuja? A mimo to nie zareagował. Nie zrobił nic, co pomogłoby Barty'emu, bo jak się okazuje samo bycie nie wystarcza.

Byli na randce. Całowali. Evan przeżył najlepszy pocałunek w życiu. Spędzili miło czas, zapominając o problemach.

Dlaczego więc on tam leżał?

Dlaczego jego ojciec znalazł go nieprzytomnego w toalecie?

Dlaczego była tam krew?

Evan nie potrafił, nie chciał nawet przyswajać tych wiadomości. Wiedział, przecież doskonale wiedział, co Barty zrobił w zeszły weekend. Widział jego zachowanie w poniedziałek, widział fragment plastra, wystającego spod rękawa bluzy. Postanowił jednak to zignorować. Przecież chwila zapomnienia, luzu, może pomóc. Czas spędzony z kimś, kogo się lubi, może pomóc. Czułość i uczucia, mogą pomóc. To wszystko powinno zadziałać, prawda?

Jak widać nie.

Nie zadziałało.

Teraz Barty nie miał już dwóch, czy trzech niewielkich ran skrytych pod plastrem. Było ich dużo więcej. Za dużo.

Tak dużo, że stracił przytomność. Żył, ale...
Dobrze, że jego ojciec go znalazł i zadzwonił po karetkę. Evan zacisnął pięści na myśl o tym debilu. Jak można tak traktować dziecko? Jakim cudem można mieć tyle forsy i być - o ironio kochana - szanowanym człowiekiem, kiedy wyzywa się syna od dziwek?

Dobrze, że chociaż nie zostawił go tak zakrwawionego na kafelkach, czego Rosier się obawiał. W szpitalu pan Crouch jednak już się nie pojawił, a gdy Evan poszedł do jego domu w nadziei zastania swojego chłopaka, ten zaczął krzyczeć, że to ich wina - Rosiera i Blacka - że jego syn ma takie nienormalne pomysły.

Evan naprawdę podziwiał Barty'ego za wytrzymanie tak długo. Mając takiego ojca... jego rodzice nie byli idealni, oczywiście, że nie - matka roztargniona, jak huragan, nie przejmująca się tym co robią dzieci, chyba, że ma ten swój napad opiekuńczości, a ojciec troskliwy, ale zapracowany i nie mający czasu dla dzieci - jednak mimo wszystko Crouch i Regulus mieli nieporównywalnie gorzej. Tyle, że Reg jakoś sobie z tym radził, miał brata, który go rozumiał mimo różnic między nimi, bo przeszedł przez to samo piekło. A Barty... on powinien mieć oparcie w swoim chłopaku, w przyjaciołach.

Tyle, że jak widać nie miał i Evan czuł, że zawiódł po całości. Czuł, że pan Crouch miał trochę racji w tym, że to jego wina.

- Evan! - usłyszał czyjś zdyszany głos, który wyrwał go z ponurych rozmyślań.

Regulus Black biegł - tak, biegł, a to się nie zdarza często - w jego stronę, a tuż za nim, ku lekkiemu, ale tylko lekkiemu, zdziwieniu Rosiera równie szybkim tępem zmierzał James Potter.

Blondyn podniósł się z twardego plastikowego krzesła.

- Co się właściwie stało? - zapytał Black.

Evan przygryzł wargę. Wiele się stało i było to cholernie trudne do wytłumaczenia, tym bardziej, że Barty jeszcze się nie wybudził i nie wiadomo jaka była tego prawdziwa przyczyna. Evan z każdą chwilą coraz bardziej tracił pewność i zaczynał obawiać się, że to on zranił Barty'ego.

pędzlem i ołówkiem. WOLFSTAR & JEGULUS Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz