17 - effects of kissing.

277 21 21
                                    

James Potter nie zrobił niczego źle. To Regulus Black był głupi.

Cudowny, idealny wręcz chłopak, wyznał, że go lubi. On znalazł w sobie tyle odwagi, aby go pocałować. To był błąd. Czemu Potter oddał pocałunek? Czemu Potter w ogóle powiedział to wszystko? To nie mogła być prawda, po prostu nie. On był zbyt... perfekcyjny, dobry, niesamowity, zabawny, piękny, atrakcyjny. Po prostu ideał, chociaż miał kilka wad. Każdy jakieś ma i te Gryfona wypadały wyjątkowo blado na tle tych jego. Mógłby go opisywać w samych superlatywach. Sam o sobie jednak nie umiałby powiedzieć ani jednej dobrej rzeczy.

Nawet swoją  j e d y n ą   szansę na szczęście musiał zniszczyć. Uciekł, jak tchórz, którym zresztą był. Po raz kolejny nie stawił czoła emocjom, prawdzie, jaka by nie była, tylko po prostu zwiał.

Chociaż trzeba przyznać, że Potter też nie należał do ludzi, którzy podejmują przemyślane decyzje. Pewnie gdyby dłużej się zastanowił nad swoimi słowami, nigdy by ich nie powiedział. Ale stało się, a Regulus miał ochotę po prostu zniknąć. Czuł tak aż za często.

Zniknąć i już nie wrócić.

Leżał na łóżku i na razie nie czuł się na siłach, aby wrócić na transmutację. Nie czuł się na siłach, aby w ogóle z niego wstać. Każdego dnia było coraz ciężej, ale kiedy Barty z Evanem stawali nad i zaczynali opowiadać żarty, było łatwiej. Dawał radę. Wstawał, wchodził w nowy dzień i przeżywał go, jakkolwiek ciężko by nie było. Często był blisko końca. Wtedy jednak ktoś nagle się przy nim pojawiał. Nie mógł zliczyć razy, kiedy Barty albo James go uratowali. Nienawidził ich za to. Powinni po prostu pozwolić mu chwilę pocierpieć, żeby później mógł wreszcie odetchnąć.

Któryś z nich jednak zawsze tam był.

Po części też był im za to wdzięczny, bo były chwile (choć krótkie i ulotne), w których  n i e   żałował, że jednak żył. Moment, w którym brat obciął mu włosy. Moment, kiedy James po raz pierwszy użył w stosunku do niego męskich zaimków. Moment, w którym Barty podarował mu binder. Moment, kiedy postawił się matce. Niektóre momenty z tym irytującym, nadopiekuńczym Gryfonem, które nie były wcale takie złe. No i sam pocałunek. Cholera, to było przyjemne, nieważne jak bardzo przy tym niewłaściwe.

To były tylko momenty. Teoretycznie nic nie znaczące, a jednak to one pomagały mu jakoś przeżyć.

Teraz jednak na niewiele zdawały się wyblakłe wspomnienia. Potrzebował ukojenia i to natychmiast. Pudełeczko po kremie jednak dalej miało status: zaginione.

Dłonie mu się trzęsły, jak zawsze w takiej sytuacji. Chciało płakać, ale nie mógł; chyba ostatnio wyczerpał już limit łez. Chwycił więc do ręki pierwszą z brzegu książkę i różdżkę - był całkiem niezły z transmutacji, więc powinno się udać. Cicho wyszeptał formułkę zaklęcia, którego ostatnio nauczył się na zajęciach.

Udało mu się.

Profesorka Mcgonagall byłaby dumna, pomyślał i nawet zaśmiał się sucho. Piękne, lśniące ostrze leżało w jego dłoniach. Patrząc na nie, miał mieszane uczucia; pamiętał, że to nie tylko ulga, ale też wstyd i panika. Pierwszy raz się zawahał.

Potrzeba wytchnienia była jednak silniejsza. Potrzeba ukarania się tym samym za swoją nieudolność. To było chore. I dawało mu równie chorą satysfakcję. Dlatego też prędko zatrzasnął się w łazience i ściągnął skarpetkę. Widok pokierszowanej kostki sprawił, że przeklął pod nosem. Teoretycznie mógłby użyć magii i je usunąć, ale praktycznie coś mu na to nie pozwalało. Jakaś niewidzialna siła kazała mu patrzeć na każdą bliznę, jakby za karę. Możliwe, że tą siłą był jego pojebany mózg.

stłuczone szkło. JEGULUS & WOLFSTAR Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz