Rozdział 7

896 65 42
                                    

*SELENE*

Ostatnie dni stanowiły istną udrękę. Mordęgę wywołaną niepewnością dotyczącą Therona. Od czwartku nie odezwał się słowem i trudno było mi rozsądzić, czy jego milczenie stanowiło pozytywny omen, czy wręcz przeciwnie. Nie nachodził mnie ani nie wydzwaniał, jakby istniał tylko w mojej wyobraźni.

Gdyby Sarah nie dopytywała co rusz o typa poznanego na imprezie u Dave'a, być może skłonna byłabym uznać jego istnienie za wytwór wyobraźni oraz senny majak. Tymczasem siostra nie pozwalała mi o nim zapomnieć, choć nawet i bez jej wścibstwa, nie potrafiłam samodzielnie przestać myśleć o tym dziwaku. Jak na złość ciągle widziałam jego sylwetkę majaczącą w kuchni.

Upiłam herbatę, próbując się uspokoić. Wszystko aż we mnie mrowiło na myśl o Theronie, zaś ja sama nie umiałam wysiedzieć w miejscu. Kręciłam się i snułam bez celu po mieszkaniu. Skupienie się na pracy również stanowiło olbrzymi problem. Plany wzięły w łeb, a ja nie potrafiłam skupić myśli, w związku z czym nie przesłałam wstępnego projektu banneru reklamowego w czwartek. Razem z nowym logiem firmy, która zleciła mi pracę, tkwił na dysku oraz w postaci kopii zapasowej, ponieważ nie chciałam przesyłać go w weekend.

Siedząc jak na szpilkach, przeniosłam wzrok na kalendarz zawieszony na ścianie. Czerwony, przesuwany znacznik wskazywał niedzielę. W głowie niczym bijące wściekle kościelne dzwony rozbrzmiewały na okrągło słowa Therona. Dziś nastał ten dzień. Zaciągnęłam się głęboko powietrzem, rozważając, czy nie uciec. Wystarczyło po prostu wyjść z domu i zniknąć gdzieś pośród miejskich uliczek.

Niby nie wierzyłam, że się pojawi. W końcu milczał. Nie mogłam się dziwić, skoro praktycznie go wyśmiałam. Mimo to zaraz po przebudzeniu wzięłam prysznic, a następnie ubrałam się ładnie do wyjścia z domu. Dziś zarzuciłam w kąt klasyczną stylizację złożoną z rozciągniętej bluzki i znoszone spodnie. Prócz tego wykonałam lekki makijaż.

Odbiło mi, czego byłam totalnie świadoma. Czekałam na coś, co z dużą dozą prawdopodobieństwa miało nigdy nie nastąpić. Na usprawiedliwienie dziwnego zachowania samej sobie wpierałam, że od czasu do czasu nawet w domu można ładnie wyglądać. Szczególnie w niedzielę.

Zastukałam paznokciami w kubek. Pomalowałam je dziś, choć zwykle ograniczałam się do przeźroczystej, diamentowej odżywki. Całe to strojenie było absolutnie niedorzeczne z mojej strony. Co więcej, nie znajdowałam logicznego argumentu tłumaczącego, dlaczego właściwie tak mi zależało, by Theron naprawdę stanął w drzwiach i zakomunikował, że czas się zwijać. Zegarek wybił piętnastą.

– Głupia jesteś – oceniłam z niesmakiem. Czekałam nadaremno, gdyż wiedziałam od początku, że rzucał słowa na wiatr. Nikt normalny nie chciałby zadawać się z wariatką po licznych terapiach, o której w przeciągu ostatnich dwóch dekad zasłyszało chyba całe miasteczko. Moonbluff było małe, a plotki rozchodziły się szybciej niż promienie słońca. – To przecież było do przewidzenia.

Podskoczyłam na dźwięk telefonu. Serce zabiło szybciej, gdy poderwałam się z miejsca. Prawie podbiegłam do wyspy kuchennej, a dostrzegając napis na ekranie, uciekło ze mnie całe powietrze, a wraz z nią ekscytacja. Znałam ten dzwonek, mimo to naiwnie nie zorientowałam się od razu, kto dzwonił. Złapałam komórkę, przeciągnęłam zielony symbol słuchawki, po czym przyłożyłam sprzęt do ucha i mruknęłam powitanie.

– Jesteś w domu?

Głos siostry wdarł się mi do ucha. Westchnęłam, spuszczając głowę. Pytała, jakby nie znała odpowiedzi. W duchu modliłam się, by dziś mnie oszczędziła. Nie miałam ochoty na kolejną imprezę.

– Niby gdzie indziej miałabym być?

– To zbieraj się – poleciła. – Będę za kwadrans.

– Nigdzie nie idę – odparłam stanowczo.

Klątwa błękitnej pełni | Bracia Shade #1 [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz