Rozdział 10

623 45 79
                                    

*THERON*

Odpuściłem. Wczoraj nie pojechałem do luny, choć wewnętrznie czułem, że potrzebuję zagarnąć ją w ramiona, mocno docisnąć do własnego ciała i nie pozwolić się jej oddalić. Możliwe że ojciec miał rację. Byłem racjonalnym wyjątkiem potwierdzającym regułę, jednak dla dobra Selene chciałem poświęcić nie tylko wszystko wokół, ale także siebie i mojego wilka. Dla Mergo oddanie lunie stanowiło zaszczyt, mimo to ujadał, powarkując na mnie.

Nocą praktycznie nie zmrużyłem oka. Pierwszy raz od dawna naprawdę potrzebowałem rozprostować kości oraz rozładować nadmiar zbędnej energii. Niemal do świtu biegałem bez celu po lesie, pozwalając Mergo przejąć kontrolę. Jednocześnie pilnowałem, by nie skierował się do luny. Wiatr targał futro na grzebiecie, łapy uderzające o ziemię rozrywały jej pokaźne kępy, a rozchodzące się po lesie wycie przywodziło na myśl rozpaczliwe wołanie naszej partnerki.

Gdy wróciłem do domu, a także jakoś dowlokłem się do łóżka, wciąż nie byłem padnięty na tyle, by walnąć się na łóżko i zasnąć. Błądziłem myślami wokół czarnowłosej piękności o brązowym spojrzeniu przeszywającym mnie na wskroś. Przed nią czułem się nagi, obnażony ze wszelkich myśli, pragnień oraz obaw. Jednocześnie pozostawałem totalnie bezbronny i bezsilny. W głowie przebrzmiewały na zmianę słowa ojca oraz nieoczekiwanej sojuszniczki w walce o serce Sel. Natomiast w myślach kreowałem obrazy niszczące Morgana.

Ilekroć we wspomnieniach odtwarzałem komunikat o stosunkach Selene z tą gnidą, miałem ochotę nie tylko ukręcić mu łeb. Chciałem, by poczuł smak prawdziwego bólu zakrawającego o wyrywanie serca z klatki piersiowej. Wtedy też dostrzegałem załamaną lunę zamykającą się w łazience i zalewającą się łzami. Nie wierzyłem, żeby cokolwiek jeszcze do niego czuła poza odrazą oraz nienawiścią. Była moja.

Z wnętrza domu dobiegł mnie hałas. Nie potrzebowałem budzika, by wstać. Zapach naleśników mamy wypełnił każdą cząsteczkę powietrza. Dźwignąłem się z trudem, rejestrując własną słabość. Osłabiona więź z luną realnie wpływała na moje ciało oraz siły witalne. Musiałem temu zapobiec. Nie mogłem jej stracić, zaś wyroki księżyca bywały nieprzewidywalne.

Zszedłem na dół, kierując się do jadalni. Pomieszczenie sąsiadowało z kuchnią, w której niepodzielnie rządziła mama. Słyszałem doskonale, jak krzątała się w środku, kiedy ledwo przytomny opadłem na krzesło. Po chwili do środka wszedł też mój brat. Argon nie był jeszcze skojarzony, więc mimo pokaźnego wieku mieszkał z rodzicami. Nie widział powodu, by wyprowadzić się na własne, skoro wciąż był sam. Powoli chyba tracił nadzieję na znalezienie luny, a odkąd księżyc wskazał mi moją, humor prezentował wisielczy.

W sumie nawet go rozumiałem. Sam miałem trzydziestkę na karku i zaczynałem powątpiewać, że spotkam lunę. Momentami bałem się, że księżyc skojarzy mnie z jakąś małolatą. Podobno istniały związki, w których różnica wieku wynosiła całą długość mojego życia. Nie chciałem niańczyć dzieciaka, chyba że własnego. Otrząsnąłem się, odganiając wyobrażenie Selene z brzuszkiem. Do tego mieliśmy jeszcze chwilkę czasu.

– Ty dalej tutaj? – burknął.

Zajął krzesło na wprost. Miejsc nie mieliśmy przypisanych, nie licząc tych u szczytu stołu, które odgórnie należały do rodziców. Mama zasiadała zwykle po jednej stronie pod oknami, zaś ojciec po drugiej w pobliżu wejścia do kuchni.

– Dopiero zszedłem – oznajmiłem.

– Ty to jednak przygłup jesteś – warknął, pozwalając dojść do głosu swemu wilkowi. Tarn był wyjątkowo wredną bestią. Zawsze współczułem kobiecie, która miałaby zostać z nim skojarzona, choć nigdy nie mówiłem tego głośno. Cechowały go same silne, przywódcze cechy charakteru. – Twoja luna najlepiej zrobi, gdy cię rzuci – obwieścił.

Klątwa błękitnej pełni | Bracia Shade #1 [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz