♣︎30♣︎

251 21 19
                                    

Szpitalne korytarze okazały się być zadziwiająco puste i ciche, w pewien sposób martwe i bezludne, mimo że czasem można było dostrzec przechodzących w oddali pacjentów lub pielęgniarki. Will w pewien sposób czuł się tak, jak gdyby znajdowali się w wielkiej klatce; w zasięgu wzroku nie było żadnego okna, wszędzie tylko drzwi i jasne ściany. Chłopak zupełnie stracił poczucie czasu, jednak przeczuwał, że na zewnątrz słońce już dawno zniknęło za horyzontem. Było to wielce prawdopodobne; mijała kolejna godzina, podczas której oczekiwali na lekarza, kogokolwiek, kto tylko zainteresowałby się obrażeniami Luca. Każdy jednak mijał ich niemal bez słowa, traktował jak powietrze, zupełnie jak gdyby nie istnieli.

Will właśnie się tak czuł - nieobecny, nie mający żadnego znaczenia. Już dawno się poddał w staraniach, by ktoś, już nieważne kto, ich tylko zauważył. Nie miał już ani siły, ani wystarczająco odwagi, by zagadnąć kolejną pielęgniarkę lub lekarza; pamiętał oceniający wzrok ostatniej kobiety, którą zaczepił i dalej czuł się niekomfortowo z tego powodu; był wręcz zaniepokojony, że może ona wrócić i znowu go osądzić o bycie denerwującym bachorem. 

Niepokój. To uczucie nadal nie chciało go opuścić. 

Myślami wciąż wracał do tamtej chwili: gdy otworzył szeroko oczy, po tym jak Luc go puścił. Ciągle myślał o jego krzyku pełnym bólu, o pozycji, w której leżał, kiedy Will zepchnął go ze schodów. O jego nienaturalnie wykrzywionym nadgarstku i puchnącej kostce. 

Nie zrobił tego wszystkiego specjalnie; pomieszało mu się tylko w głowie i pomylił sen z rzeczywistością… Nigdy nie chciał, by to się wydarzyło… a jednak głos w jego głowie uparcie powtarzał, szeptał nieustannie i syczał: to twoja wina, to twoja wina…

Jak więc miał nie uwierzyć? 

To twoja wina… twoja…

Przecież to przez jego ,,problemy” Luc cierpiał. Gdyby Will nie pozwolił swoim snom i paranojom przejęć kontroli nad swoim życiem, nic takiego by się nigdy nie wydarzyło. A za to mógł winić tylko i wyłącznie siebie. Bo był zbyt żałosny, by móc funkcjonować jak normalny człowiek, więc musiał uciekać do tak tandetnych sztuczek jak ta. Jak nisko musiał się stoczyć, by nie mógł sobie poradzić z rzeczywistością i pozwolić koszmarom na zawładnięcie jego ciałem?

Zawsze był nienormalny, ale jeszcze nigdy aż tak nędzny i żałosny. Prymitywny. Bo skakał od skrajności w skrajność jak głupi; otulony sztuczną nadzieją wznosił się, a następnie spadał w głęboką rozpacz, bo wpłynęło na niego jedno durne słowo Luca. 

Zawsze był głupcem. Bezsensownie marzył o bezpiecznej przystani, której i tak nie potrafił utrzymać. Najpierw Wiktor. Teraz Luc. Znowu wszystko zepsuł. A przecież pragnął tylko spokoju, równowagi, której nic nie mogło zakłócić.

Nie potrafił jej znaleźć. Nie bez pogrążania siebie samego. I wszystkich dookoła. 

To wszystko twoja wina.

Wiedział, że to prawda, czuł, że to prawda. Wyrzuty sumienia wydawały się zmienić w padlinożercze robaki; siadały na jego brzuchu i zdawały się wyżerać jego wnętrzności. Kawałek po kawałku, aż w jego trzewiach powstanie dziura na wylot. To była tylko kwestia czasu. Coś w jego podświadomości szeptało mu, że gdy ta wyrwa już powstanie, nic nie zdoła jej zapełnić: już zawsze prześladować go będzie ta pustka o ostrych krawędziach - symbol krzywdy Luca. Bo już na zawsze pozostanie winny jego krzywdzie. 

I dobrze. To właśnie powinno go spotkać za bycie takim egoistą. Zasłużył na to wszystko. 

Will poczuł, że Luc nieznacznie poruszył głową na jego ramieniu, jednak się nie obudził. Wydawał się spać kamiennym snem, mimo że zasnął nie aż tak dawno temu. Will w myślach odetchnął z ulgą. Nie chciał go zbudzić, nie powinien go budzić. Nie teraz, kiedy pozwalało mu to uciec od bólu związanego z kontuzją. 

Kwiaty z twojego ogrodu || BoyxBoyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz