[5] pomiot Szatana

18 2 11
                                    

Wrzuciłam pędzel do słoika z wodą odgarniając włosy z czoła. Wielkie arkana i połowa małych zostały już namalowane. Byłam dumna z tego, co udało mi się stworzyć. Karty były w pełni moje. Pomijając to, że do namalowania pozostało jeszcze wiele obrazków i tak odczuwałam satysfakcję z tego, co już udało mi się wykonać.

    Za każdym razem, gdy korzystałam z Kart, to co mi mówiły nie było pozytywne. Pomimo tego nic nie było w stanie mnie od nich odciągnąć. Po czasie przyzwyczaiłam się do tego, że kiedy po nie sięgałam mówiły mi coś, co mnie zasmuci.

W trakcie, kiedy wykonywałam własną talię moje przywiązanie do ich obecności przerodziło się w rozmyślanie o tym, że dzięki nim mogłam przygotować się do tego, co będzie nadchodziło. Zaczęłam żyć w przekonaniu, że już dawno powinnam pogodzić się z tym, że nie zrodziłam się po to, aby odczuwać ciągłą radość. Chwilowy przypływ szczęścia był jedynie sygnałem do tego, że w niedługim czasie coś zwyczajnie się spierdoli. Było tak za każdym razem. Kiedy po ponad tygodniu ciągłego malowania udało mi się wykonać karty, zrozumiałam, że nie są one moją przeszkodą do radości, są moim ostrzeżeniem i piekielnym błogosławieństwem. Przygotowaniem na to, że nadejdzie coś złego.

    Wiele osób powiedziałoby, że skoro wyczytywałam z nich same negatywne rzeczy, to po co z nich korzystałam? Niejednokrotnie próbowałam uciec przed przeznaczeniem, które z nich płynęło, usilnie chciałam wydobyć się z ich sideł. Nigdy się to nie udawało. Zawsze tonęłam w tym, co przygotowywało mi życie. Pomimo tego za każdym razem udawało mi się podnieść i iść dalej, pomimo tego, że tak bardzo bałam się kolejnych dni.

***

    Ciocia często mi powtarzała, że idąc na wykład powinnam ubrać się z klasą. Ja jednak postawiłam na swoje i na pierwsze w życiu zajęcia założyłam zwykłe dresowe spodnie, koszulkę oraz rozpinaną bluzę. Był to jedynie wykład a nie ewentualne zaliczenie, dlatego postawiłam na wygodę a nie duszenie się w koszuli.

    Przed opuszczeniem mieszkania kilkakrotnie upewniłam się, czy na pewno mam naładowany telefon, aby przypadkowo nie zgubić się po drodze. Dodatkowo do plecaka spakowałam ładowarkę. Było to moje postanowienie praktycznie każdego dnia, kiedy chodziłam do szkoły, lecz ciągle o tym zapomniałam. Wcześniej nie wysiliłam się na to, aby przejść drogę z domu na uczelnię, lecz patrząc na mapę nie była ona wielce skomplikowana. Dojść do parku Meadows byłam już wtedy w stanie, a od niego do uczelni prowadziła prosta droga, dlatego wierzyłam, że gdyby kiedykolwiek rozładował mi się telefon, byłabym w stanie sama wrócić do domu.

Po wyjściu na zewnątrz moje policzki otulił chłodny wiatr. Był już koniec września, dlatego liście zdążyły przybrać pomarańczowe i brązowe kolory oraz opaść z drzew. Idąc parkiem zaciskałam dłonie na szelkach plecaka czując się tak, jakbym zmierzała do liceum. Cieszyłam się, że celem mojego spaceru była jednak aula wykładowa.

Pierwsze zajęcia na studiach niestety nie odbywały się w starej części uniwersytetu. Zanim weszłam do środka rozejrzałam się dookoła. Nie skupiałam się na pozostałych studentach, lecz na budynkach. Były utrzymane w nowoczesnym stylu, lecz fasada nie odbiegała kolorem od starej części uczelni.

Aula, w której miały się odbyć pierwsze zajęcia posiadała niebieską wykładzinę oraz krzesła w tym samym kolorze. Zajęłam miejsce z brzegu, w pierwszym rzędzie. W oczekiwaniu na rozpoczęcie wykładu wyciągnęłam zeszyt i długopis. Na blacie położyłam również telefon, którego ekran po chwili się zaświecił.

Timothée: Hej, będziesz dziś?

    Uśmiechnęłam się pod nosem widząc pierwszą tamtego dnia wiadomość.

kruche istnienieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz