Zdecydowanie za często myślę o Tobie.
Ale tylko tak mogę mieć Cię przy sobie.
Chociaż cały czas żyjesz.
To przede mną uczucia swe,
pod płachtą obojętności kryjesz.
Bo nic dla Ciebie nie znaczę.
I choć z tego powodu nie płaczę.
To wciąż prawdy świadoma,
na twe usta baczę.
A ma dusza samotna kona.
Za bardzo mi zależy.
Tak wiem...
Ale powiedz, kiedy pojawia się niewiara?
Co stać się musi, bym kochać przestała?
I z tej miłości feralnej całkiem nie oszalała.
Jak bardzo byś musiał mnie skrzywdzić?
Jak bardzo musiał się brzydzić?
To byłoby niczym lernejskie zatrucie.
Choć wątpię,
by nawet ono,
przez chwilę,
mogło osłabić me uczucie.
A wiesz dlaczego?
Codziennie patrząc na Ciebie, konam po trochu.
A mimo to, nadal chce być przy Twoim boku.
Nie szybko i bezboleśnie, jak strzała zabija.
Bo to bestialska trucizna,
przeciągle me serce omija.
By nadal biło.
Ale niewyobrażalnie się męczyło.
A kochanie Ciebie jak czas.
Nie do zatrzymania.
Jedynie wytrwaniem,
w przeszywającej na wskroś
udręce umierania...