Uzbrojeni w dwa pistolety oraz wielki nóż szliśmy przez gesty las. Zrobiło się już całkiem jasno ale szare chmury i wysokie drzewa uniemożliwiały światłu przedostanie się do nas. Musiałam ubrać czapkę i kurtkę bo przez to zmęczenie moje ciało odmówiło ocieplania mnie. Reszta ubrana jedynie w bluzy szła dookoła mnie. Zander i Kol przodem sprawdzali drogę co chwile zatrzymując się i nasłuchując. Z tyłu Carlie ubezpieczała tyły chociaż prosiłam ją żeby szła obok mnie bo taka ochrona była zbędna i trochę krępująca. No i był jeszcze Jack, leciał ponad drzewami wskazując nam kierunek. Co parę minut zlatywał do mnie i obejmował mnie ramieniem.
Nie miałam pojęcia jak długo już tak szliśmy ani jak dużo kilometrów przeszliśmy.
Jack powiedział że Wirginia Naglow mieszka w tym lesie i już z ulicy czuł jej magiczną moc. Ponoć zamieszkiwała tu już od dłuższego czasu i las przesiąkł zapachem jej magii. Nie wiedziałam co przez to rozumiał ale ja nic nie wyczuwałam. Jeśli byłam tą królewską czarownicą to dlaczego byłam we wszystkim tak beznadziejna? Nie potrafiłam latać jak Jack, zmieniać kształtów jak Izabell... Napewno się mylili.-Nareszcie!-krzyknął z góry Jack i zleciał na ziemię. Zander, Kol i Carlie zbliżyli się do niego szybko.
-Okej. Dom Naglow jest jakieś sto metrów stąd. Podejrzewam że już dawno wyczuła że się zbliżamy a jeśli nie ma tu jeszcze wilków i niedźwiedzi chcących nas porzreć to chyba ma ochotę na gości.
Jakby na komendę z krzaków parę metrów od nas wyskoczyła para czarnych wilków. Były większe niż normalne, ich sierść blyszczała w ciemności a silne łapy wgniatały się w ziemię. Najpotworniejsze były ich oczy, czerwone, żażące się jak ogień,wpatrzone w nas z jednym zamiarem "zabić". Wstrzymałam oddech gdy rozdzialiły się i zaczęły krążyć wokół naszej grupki warcząc gardłowo.
-Co teraz?-spytała szeptem Izabell.
Nikt nie odpowiedział co uznałam za bardzo zły znak. Czyżby naprawdę nie spodziewali się ataków ze strony tej kobiety czy poprostu teraz sparaliżował ich strach, niewiedziałam sama, ale za to byłam pewna jednej rzeczy, ja umierałam ze strachu.Pierwszy do ataku ruszył Kol, wymachiwał przed sobą nożem i zwinnie skoczył w stronę zwierzęcia. Przeraźliwy warkot z pieniącej się paszczy zwierzęcia sprawił że jeszcze bardziej się zatrzęsłam. Co miałam zrobić? Jak miałam się bronić? Nie miałam noża ani pistoletu, chodź nawet gdybym je miałam wątpiłam w to że potrafiłabym ich dobrze użyć. Drugim wilkiem zajęli się Izabell i Zander. Zaczęli skakać wokół niego próbując go zdezorientować.
Jack przez chwile trzymał się blisko mnie ale kiedy wilk walczący z Kolem podskoczył i prawie skrócił chłopaka o głowę, ruszył by mu pomóc.
Czułam się głupio, stałam tak na środku tego małego pola bitwy i nie mogłam, a raczej nie potrafiłam nic zrobić. Chciałam rzucić jakieś zaklęcie ale po chwili zastanowienia uznałam że reszta pewnie już dawno wpadła na ten pomysł, jeśli ich zaklęcia nie działały to może wilki były w jakiś sposób uodpornione na zaklęcia innych.Tysiące długich chwil później Kol Carlie i Zander leżeli na ziemi a wilki okrążyły mnie i Jacka. Bałam się chyba tak jak nigdy w życiu. W ciemności lasu wilki poruszały się jak złe cienie. Ich czerwone oczy wciąż patrzyły na mnie tym nienawistnym spojrzeniem. Odwróciłam się w stronę ciał na ziemi. Carlie podnosiła się powoli, Zander zwinięty wpół z bólu leżał pod krzakiem a Kol był najdalej. Nie widziałam jego twarzy, nie ruszał się, czy był bardzo ranny? Oni wszyscy cierpieli teraz chroniąc mnie. Jack skoczył w stronę jednego z wilków ale drugi skoczył w jego stronę i się zderzyli. Chłopak upadł na ziemię i poturlał się po trawie. Leżał plecami do mnie.
-Jack!-krzyknęłam próbując się nie rozpłakać. Nic mu nie będzie, pewnie poprostu zemdlał. Napewno tylko zemdlał.
Wilki ruszyły w moją stronę i jedynym co mogłam zrobić było poddanie się.
-Proszę. -Jeknęłam a potem upadłam na kolana i ukryłam twarz w rękach. Bałam się poczuć na swojej skórze ich kły i pazury. Bałam się bólu, nie byłam silna, nigdy nie byłam odważna, śmiała, pewna siebie, bałam się, byłam słaba, odkąd się urodziłam zawsze próbowałam polegać na innych...Ani kłów ani pazurów. Ciche skomlenie obok mojej twarzy. Co się działo? Nie miałam pojęcia, zdięłam ręce z twarzy. Na ziemi obok mnie siedziały wilki. Ale ich oczy nie były już czerwone, były brązowe i patrzyły na mnie łagodnie. Serce nadal waliło mi jak oszalałe. Co się stało? Czyżby któreś z zaklęć wreszcie na nie podziałało?
Powoli wyciągnęłam rękę w stronę jednego z wilków. Ten przechylił lekko głowę a potem przyłożył wilgotny nos do mojej dłoni. Nie był groźny, zachowywał się jakby znał mnie od zawsze.
Pogładziłam jego miękką sierść.
-Miranda? -Usłyszałam szept Jacka. Nic mu nie było. Podniosłam się szybko z ziemi i podeszłam żeby go przytulić. Zanurzyłam głowę w jego piersi.
-Tak się przestraszyłam.-szepnęłam a potem bez zastanowienia spojrzałam mu w oczy i go pocałowałam. Moje palce tak samo jak na plaży zanurzyły się w jego gęstych włosach.
Jego chłodne miękkie usta odrazu dopasowały się do moich i odwzajemniły pocałunek.
-Miranda jak to zrobiłaś? -Spytał mnie Zander głaskając skaczącego radośnie do okoła wilka.
-Ja to zrobiłam? -Spytałam powoli.
Chłopak pokiwał głową a ja otworzyłam szeroko oczy. Nawet nie wypowiedziałam żadnego zaklęcia, wilki mnie nie skrzywdziły bo...byłam królową czarownic?
-Pomóżcie mi!-krzyknęła Izabella. Popatrzyłam w jej stronę, podnosiła z trawy Kola, chłopak przyciskał rękę do boku. Wielka plama szkarłatu na jego bluzie powoli rosła. Miał przymknięte oczy a jego pobladła skóra świeciła od potu.
-Kol! -Krzyknął Zander i pobiegł w ich stronę. Podparł chłopaka o siebie z miną wyrażającą panikę która mi też się udzieliła.
-Trzymaj się kochanie.-powtarzała wciąż Izabella nie puszczając chłopaka. Tak podparty przez dwoje przyjaciół zwisała jego głowa wciąż opadała do przodu.
-Wirginia mu pomoże. -Powiedział głośno Jack ale w jego głosie brzmiał brak pewności we własne słowa.
Ona była niezrównowarzona! Nasłała na nas opentane wilki które pewnie by nas zabiły gdyby nie moje dziwne szczęście.
Nie sądziłam by bezpiecznie było się do niej zbliżać, ale wszyscy chyba wiedzieli że nie mamy innego wyboru. Do drogi było za daleko.
-Jack nie możesz go uleczyć jak wtedy mnie?-spytałam łapiąc go za ramię.
Popatrzył na mnie ze smutkiem.
-Leczyłem cie bardzo długo i ty nie krwawiłaś zewnętrznie. W takich warunkach uleczenie go byłoby bardzo trudne i długie i pozbawiłoby mnie siły do walki.-powiedział cicho.
-Wiec musimy zaryzykować. Chodźcie. -Powiedziała Izabell i podtrzymując z Zanderem rannego chłopaka ruszyła w kierunku który wcześniej wskazał Jack. Poszli przodem zostawiając mnie i chłopaka parę metrów za sobą.
Paniczne myśli zaczęły krążyć po mojej głowie. Jeśli Kol umrze dlatego że mnie bronił nigdy sobie tego nie wybacze,nie znam go zbyt dobrze ale nikt nie powinien oddawać za mnie życia. I jeszcze Carlie, przecież to złamie jej serce. Widziałam jak patrzyła na niego wcześniej, jak bardzo bała się o niego teraz. Jeśli go straci nigdy mi tego nie wybaczy, nigdy nie będę mogła spojrzeć jej w oczy wiedząc że zabiłam jej miłość.
Robiło mi się niedobrze gdy wyobrażałam sobie bez niej moją przyszłość. Była ze mną od urodzenia, wszystkie wspólne chwile, pierwszy mleczny ząb, pierwsza jazda na rowerze i rolkach, pierwszy chłopak, pierwsza jazda rolercosterem w wesołym miasteczku,pierwszy horror...ona była częścią mnie, musiałam zrobić wszystko żeby ją zatrzymać a to oznaczało że musiałam zrobić wszystko żeby zatrzymać Kola...
CZYTASZ
The witch from New Orlean
FantasyMam na imię Miranda, mam siedemnaście lat. Od urodzenia mieszkam w Nowym Orleanie. Od ponad dwóch lat próbuje odkryć coś wiecej w sprawie mojej mocy... mocy, Jezu to nadal brzmi strasznie idiotycznie. No cóż niewiem czy mogę się tak nazywać ale myśl...