-No, to, słyszałeś o opuszczonym psychiatryku w głębi lasu? – powiedział do mnie Andrzej kiedy siedzieliśmy na ławce. -Co? Nie słyszałem o tym. Co tam jest? – odparłem zainteresowany.
Niedawno się tu przeprowadziłem i Andrzej był jedną z kilku osób, które tu poznałem. Był dwa lata starszy. Wszyscy mówili o nim bajkopisarz, ale mi wydawał się w porządku.
-O stary. A jarasz się horrorami? -Tak, a co? -No to musisz tam ze mną pójść. Super miejsce: wielki opuszczony szpital. Nie wiem, czy psychiatryczny, czy nie, ale mało kto tam wchodził – jego oczy zabłysły. Widziałem, że był bardzo podekscytowany swoją historią. -A ty już tam byłeś? – na początku byłem sceptyczny, ale powoli mnie to interesowało. -No sam się trochę boję, ale tam jest super! Musimy razem pójść!
Dziwnie zabrzmiało „trochę się boję” z ust dziewiętnastolatka. Tym bardziej jego historia nie trzymała się kupy… Niby tam nie był, ale jest tam super… Zgaduję, że wydaje mu się, że tak jest. Zacząłem się wciągać. Byłem parę razy w kilku opuszczonych miejscach, ale to nic wielkiego. A szpital… To by było coś. Układałem sobie w głowie wyobrażenia na temat tego miejsca.
-To jak? -Hę? – ocknąłem się nagle, jak po chwilowym transie – Noo. Możemy iść, dale… -No to super! Chodź zanim się ściemni. -A daleko to jest? -No kawałek w głąb lasu.
Wzruszyłem ramionami. W sumie możemy pójść. Swoją drogą zauważyłem, że Andrzej swoją wypowiedź prawie zawsze zaczynał od „No…”
Zeszliśmy z ławki i weszliśmy do lasu, przy którym tak właściwie siedzieliśmy. -Ktoś wie o tym szpitalu, czy tylko ty? – zacząłem nową rozmowę. Jeśli powie mi, że na całej wsi tylko on o tym wie, to ewidentnie ściemnia. -No teraz wiesz też ty Darek, hehe – uśmiechnął się jakby opowiedział dobry żart. Miałem nadzieję, że nie wszyscy na wsi tak mają… ¬-A poza nami? -Nie. Teraz tylko my wiemy. I nie gadaj, bo zaraz ktoś też tam pójdzie – zełgał ewidentnie. Nie wierzyłem, że nikt wchodząc do lasu nie widział tak dużego budynku. Właściwie, to po co budować szpital w lesie?
Szliśmy już prawie godzinę, rzadko odzywając się do siebie. Wszystkie tematy skończyły się mniej więcej po pół godzinie. Powoli zaczynałem myśleć, że Andrzej nagle powie, że się zgubiliśmy, lub nawet, że szpital czasem znika i pojawia się w określone dni… bajkopisarz.
-No dobra – już wiedziałem co powie – chodź tędy – a jednak nie… -Gdzie? – burknąłem już zirytowany bezsensowną tułaczką -Noo tuu! – zdenerwowany tonem mojego pytania i przeciągając słowa wygiął się wprzód i wskazał palcem na pole pokrzyw między drzewami. -Daj spokój! Mamy iść przez te pokrzywy? Tu nawet nie ma żadnej ścieżki! – zacząłem się bulwersować na tego debila -Spójrz! Przypatrz się!
Faktycznie. Kiedy dobrze się wpatrzyłem zobaczyłem, że drzewa mniej więcej ustawione są w dwóch kolumnach tworząc ścieżkę… pokrytą pokrzywami, właściwie one były prawie wszędzie. Właśnie do mnie docierało. Uważny obserwator, taki, który ma za dużo czasu jak Andrzej wypatrzył między tymi drzewami drogę. Inni też mogli to zobaczyć, ale nikt nie był na tyle głupi, żeby iść nie wiadomo ile przez parzące liście…
-Kiedyś tędy szedłem i widziałem z daleka budynek, ale potem już nie szedłem, bo pokrzywy po pas były… -To jak zamierzasz przejść? Mamy krótkie spodnie gościu… - próbowałem odwieść go od pójścia tą niepewną ścieżką. Czekaj… - rozejrzał się wokół – O, mam! – krzyknął podnosząc z ziemi duży kostur -Dobra, ale idziesz pierwszy… - powiedziałem ciężko wzdychając.
¬Droga zdawała się być bez końca. Do tego ułożenie drzew zaczęło tracić swoją regularność. Już nie było takiej jakby ścieżki. Ponoć byliśmy bliżej niż dalej, ale i tak nie chciało mi się iść. Szedłem ze zwieszoną głową, wkurzony na siebie, że poszedłem. Jeszcze te pokrzywy opadające na mnie przez wymachy Andrzeja… Z nerwów robiło mi się już duszno. A te cholery faktycznie były niezłe. Do pępka mi sięgały niektóre.