Rozdział 7

5.6K 536 160
                                    

Louis nie mógł zrobić niczego innego, wydął tylko wargi, gdy poczuł pod swoimi stopami mokrą trawę. Znów padało, ale oczywiście Harry uznał to za świetną okazję do pracy w ogródku. Szatyn przynajmniej tym razem był całkowicie ubrany, a kurtka Harry'ego w szkocką kratę nawet pasowała do czerwonej beanie, którą chłopakowi jakoś udało się strącić ze znacznie za wysokiej, jak dla niego półki. Miał nadzieję, że Harry nie miał wszy.

- Podaj mi łopatkę – powiedział nagle brunet, a Louis jęknął, sięgając po wspomniany przedmiot i podając mu go, gdy ten uśmiechnął się w zamian. Zaczął z jakiegoś powodu kopać w ziemi, a jego cienka koszulka przemakała już od deszczu. Wciąż odmawiał chociaż zarzucenia na siebie kurtki, bo nie chciał, aby to Louis marzł.

Szatyn uniósł swoje ramiona, starając się zachować ciepło i zaciskając dłonie w pięści w kieszeniach. Mógł poczuć dreszcze i to, jak z jego nosa kapały pojedyncze kropelki deszczu.

- Co ty w ogóle robisz? – wybełkotał, zaciskając mocno zęby.

- Kopię. – Harry uśmiechnął się i przebiegł dłonią przez swoje włosy, roztrzepując tym samym krople wody na wszystkie strony. A potem kopał dalej. – Wiadomo.


Louis warknął na niego.

- Mówię poważnie.

Cichy śmiech opuścił wargi Harry'ego.

- Będę zasadzał drzewo – powiedział. – Właśnie tutaj.

Niższy chłopak zaciągnął rękawy kurtki na swoje dłonie, usiłując rozgrzać je jeszcze bardziej, ale jego starania poszły na marne niemal od razu. Zaskomlał.

- Tutaj? – zastanowił się, unosząc wzrok na niebo i mrugając szybko, gdy krople deszczu spadły do jego oczu. Potarł je swoimi, teraz już czerwonymi, zimnymi palcami. Przez chwilę wydychał na nie ciepłe powietrze. – Nie możesz z tym zaczekać?

- Jeśli zrobię to teraz, to nie trzeba będzie go podlewać – powiedział Harry i wypuścił z dłoni łopatkę, a trochę ziemi ubrudziło jego bose stopy. Nie zdawał się jednak tego zauważyć. – Poza tym słońce świeci tutaj przez cały rok, więc to jedyne dobre miejsce.

Louis prychnął i rozejrzał się dookoła, rzucając okiem na stajnię i niedużą szopę. A potem na bardzo małe drzewko obok siebie, którego korzenie okryte były workiem. Szturchnął go lekko palcami u stóp.

- Mogę iść do środka? – spytał. – Jest zimno.

Harry spojrzał na niego.

- Możesz iść, jak tylko dasz mi drzewo – powiedział z poważną miną, wyciągając ręce.

Louis westchnął, ale wręczył mu je i poczekał, aż znajdzie się ono w wykopanym wcześniej w ziemi dołku, zanim się obrócił. Spieszył się, otrzepywał mokre włosy niemal jak pies i wszedł do środka, od razu zdejmując buty Harry'ego, jego kurtkę i beanie. Nie zamknął drzwi, oglądał przez nie kręconowłosego przez stosunkowo długi czas. Koszula bruneta przykleiła się do jego pleców po raz kolejny, dokładnie tak samo, jak gdy prał pościel Louisa, a czarne wzory lśniły przez materiał. Louis musiał odwrócić wzrok, jego stopy marzły bardziej niż powinny, gdy zaczął iść w kierunku kanapy i usiadł na jej samiutkim końcu.

Minął tydzień od ich polowania, teraz orzeł wisiał nad kominkiem i gapił się na Louisa, a strach przed tym, że Harry mógłby poderżnąć i jego szyję nadal towarzyszył dreszczom, których dostawał w środku nocy. Czasem nawet mu się to śniło, wtedy szybko przebiegał palcami po swojej żyłce i jabłku Adama. Zatrząsł się.

Spojrzał na niego w górę, spotykając jego martwe i smutne oczy. On – lub ona – został zabrany albo została zabrana od swojej rodziny, prawda? Może ten ptak miał rodzinę. Dzieci. Louis westchnął i pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach, a wargami dotykając swoich palców. Obserwował niezapalony kominek.

Nagle jego ciało zadrżało po raz kolejny, więc chłopak skulił się i spróbował ogrzać palce u stóp pod tym samym kocem, pod którym sypiał Harry. Był ciepły. A przynajmniej wystarczająco ciepły. Podniósł wzrok, kiedy usłyszał cichy kaszel, a Harry przeszedł tuż obok i wszedł na schody; oczy szatyna wędrowały za nim jeszcze przez kilka minut, których ten potrzebował na przebranie się i ponowne zejście na dół – nowo ubrany w trochę za długie jeansy i koszulkę, która przypominała Louisowi jakąś dwurzędową marynarkę. Szatyn przechylił głowę, gdy opakowanie papierosów Harry'ego było już w połowie wyciągnięte z jego kieszeni. Skrzywił się i odwrócił wzrok.

- Zimno mi – powiedział, kiedy w kąciku ust bruneta znajdował się już papieros, a on sam opierał się o kanapę, tuż obok Louisa.

Chłopak odsunął się, tylko troszkę, siadając na pościeli Harry'ego i nadal podciągając kolana pod samą szyję. Wbił wzrok w kominek.

- Chcesz, żebym w nim zapalił? – spytał Harry, a papieros między jego wargami ruszał się w każdą stronę, gdy mówił.

- No raczej – odpowiedział Louis.

Harry od razu się podniósł, przeszedł do kuchni i otworzył szafkę. Już za chwilę był z powrotem, razem z dłońmi pełnymi polan i ułożył je wszystkie na dywanie. Louis zezłościł się, gdy dotarło do niego, że tym sposobem na podłodze znajdował się właśnie milion malutkich robaczków. Odwrócił wzrok, gdy Harry usiadł na ziemi, zaczynając wrzucać polana razem z jakąś wyschniętą trawą wyjętą z koszyka.

W ciągu dwóch minut ogień był już rozpalony, a Harry palił swojego papierosa, pozwalając mu wisieć między wargami, gdy się zaciągał, a potem między palcami, kiedy wydmuchiwał mocno dym, a jego chmura unosiła się do samego sufitu. Louis wszystko oglądał, a zapach dotarł prędko i do niego. Schował nos w ramieniu, zamiast narzekać. Jeśli nie narzekał na innych, nie powinien też narzekać na Harry'ego.

Ciepło pochodzące od ognia samo rozeszło się po pokoju i szatyn prędko zabrał stopy spod koca, kładąc je w zamian za to na podłodze. Jego dłonie przedostały się między jego uda i ścisnęły je, próbując rozgrzać. Jego wzrok spoczął na płomieniach, które zaczęły go uspokajać, więc szatyn nie mógł ich od nich oderwać.

- Na podłodze jest jeszcze miejsce, jeśli chcesz poczuć go lepiej – wyszeptał Harry, muskając ustami papierosa tak lekko, że Louis zastanawiał się, czy w ogóle go dotknął.

- Jest mi tutaj dobrze – odpowiedział słabym mruknięciem.

Harry przytaknął, jak Louis zdążył zauważyć kątem oka. Jedyne co można było po tym usłyszeć to trzaskanie i okazjonalne syczenie w kominku, a ilość popiołu powoli, lecz zdecydowanie się zwiększała.

- Jaki jest dzień? – spytał po chwili Louis.

Harry obrócił się i zerknął na niego.

- Szesnasty września – odpowiedział. – Za dwa dni będziesz tu już trzy tygodnie.

- Masz zamiar wypuścić mnie jakoś w najbliższej przyszłości? Nie masz już dość?

- Jeszcze nie. – Harry odezwał się, lekko jednak zająkując. Może nie wiedział, że Louis to usłyszał, odwrócił się tylko tyłem do ognia. Trącił papierosa dwa razy, przez co trochę popiołu osypało się na podłogę.

Louis zaczął stukać palcami w kanapę.

- A kiedy... będziesz miał?

- Nie wiem.

Harry poruszył delikatnie swoimi bosymi stopami, kiedy pojedyncza iskra wyleciała z ognia. Strzepał ją, dotykając bladymi palcami, jakby nie była niczym specjalnym. Brwi Louisa uniosły się. Sam z pewnością wzdrygałby się przed nią, mimo to Harry zachowywał się całkiem inaczej. Możliwe, że nie była ona aż tak gorąca, jakby Louisowi mogło się zdawać.

Wzdychał przez chwilę, powoli odpychając się dłońmi z kanapy na podłogę. Przeszedł na kolanach do ognia, po czym usiadł naprzeciwko niego i jednocześnie obok Harry'ego, a mimo to najdalej jak się dało. Skrzyżował ręce i oparł je na kolanach.

Tak wiele razy zastanawiał się, czy kiedykolwiek wróci jeszcze do domu. Czy kiedykolwiek Harry zrobi mu krzywdę. Czy kiedykolwiek go uderzy albo na niego nawrzeszczy. Czy kiedykolwiek zostanie zgwałcony albo zamknięty, nawet związany. Może już nigdy więcej nie zobaczy Big Bena albo London Eye. Albo Eleanor. Możliwe, że już nigdy nie założy z nią prawdziwej rodziny, nie da pierścionka z diamentem, który nadal czekał w małym pudełeczku na jego biurku w domu.

Louis zawiesił swój wzrok w powietrzu, kiedy jego ramiona opadły i sam zaczął się trząść, szybko chowając twarz w ramionach. Potrzebne było tylko kilka minut, żeby jego rękawy zaczęły przemakać od łez, gdy płakał i drżał.

- Nienawidzę cię – wyszeptał łamiącym się głosem, kiedy naciągnął swoje mokre rękawy na dłonie i wytarł policzki. Ale nic to nie dało; niedługo potem łzy kapały na jego koszulkę i podłogę ponownie. – Tak bardzo cię nienawidzę, Harry.

- Wiem. – Brunet odparł, trącając papierosa po raz kolejny. Jego zielone oczy nadal wlepione były w płomienie przed nim. – Chciałbym móc powiedzieć to samo o tobie.

Louis przełknął ślinę, odwracając swój wzrok i patrząc w zamian na schody.

- Gdybyś mnie lubił, nie robiłbyś mi tego wszystkiego.

Harry wypuścił ze swoich ust kolejną strużkę dymu. Louis znów się skrzywił, czkając.

- Może i nie – powiedział brunet. Przebiegł dłonią przez swoje włosy.

- W takim razie dlaczego? – Louis odezwał się, nabierając głęboko powietrza, gdy spoglądał na Harry'ego.

On ciągle udawał, jakby Louisa wcale tutaj nie było. I nie chciał się też do niego przyznać.

Niższy chłopak niemal oczekiwał natychmiastowej odpowiedzi, ale to nie to otrzymał. Otrzymał za to ciszę, a trzaski z kominka znów stały się słyszalne. Harry nawet dorzucił dwa kolejne polana i trochę wysuszonej trawy, zanim zdecydował, że pora przemówić. Papieros ciągle wystawał spomiędzy jego czerwonych, przegryzionych warg.

- Nie jestem normalny – powiedział, a Louis wytarł swoje oczy koszulką po raz kolejny, wypełniając na ułamek sekundy pomieszczenie szlochem.

- Wiem, że nie jesteś – wyszeptał niebieskooki.

- Nie znasz mnie, więc to niemożliwe, żebyś wiedział – wymamrotał Harry.

- A jednak miałem rację.

- Jest różnica między niepoczytalnością a desperacją – powiedział kręconowłosy, wyjmując papierosa z ust i trzymając między palcami, tylko rozchylając wargi. Błękitny dym wyleciał z jego ust, owiewając jego podbródek i okolice nosa oraz przyprawiając Louisa o dreszcze. Wędrowały w dół jego pleców, a jego palce zacisnęły się na rękawach. Szatynowi zdawało się, że Harry palił tego jednego papierosa znacznie za długo.

- Mimo wszystko jesteś nienormalny – wymamrotał niższy chłopak.

- Nie masz żadnego prawa nakładać na mnie etykietek.

- Tobie idzie w tym świetnie.

Harry zaśmiał się, w końcu całkowicie wyjmując papierosa i wrzucając go do ognia. Wydał on z siebie mały syk, a Louis obserwował, jak płomienie robiły się delikatnie niebieskie.

- Może masz rację – powiedział brunet. Spojrzał w górę na sufit, wydmuchując ostatnią chmurę dymu w jego stronę.

Również to przykuło uwagę Louisa, który oglądał, jak ta powoli unosiła się, po czym znikła.

- Ale i tak nie mogę nic z tym zrobić.

Louis zamrugał.

- Owszem, możesz. Możesz po prostu przestać.

- Czy to sarkazm?

- Może.

Harry uśmiechnął się; zacisnął przez moment dłonie na kołnierzyku swojego swetra i szarpnął za niego, wdmuchując do środka trochę powietrza. Chyba było mu gorąco.

Louis wytarł ostatnie łzy, przesuwając się nieco tak, że mógł skrzyżować pod sobą nogi i oprzeć na nich dłonie. Trzymał swój wzrok z daleka od chłopaka z kręconymi włosami.

- Jestem pewny, że wiesz – powiedział wtedy Harry, ale Louis i tak na niego nie spojrzał.

- Nie – po prostu odrzekł. Nie było wielu innych rzeczy, które mógłby powiedzieć po czymś takim.

- Tak, wiem o tym.

Louis był w stanie tylko pokręcić głową. Pierwszy raz spotkali się na lotnisku i Harry wiedział o tym tak samo dobrze, jak Louis. Był tego pewien i nic na całym świecie bez żadnych dowodów nie było w stanie przekonać go, że było inaczej. Przełknął ślinę.

- Nie. Nigdy nie powiedziałem ci niczego o sobie – wyszeptał, nagle czując się niezręcznie. Nie podobało mu się, do czego ta rozmowa prowadziła.

- Może w takim razie powinieneś zacząć – powiedział Harry, spoglądając spokojnie na Louisa.

- Nigdy – szatyn odezwał się stanowczo. – Nigdy.

- Co jeśli w takim razie ja to zrobię? – zasugerował zielonooki.

- Co zrobisz?

- Powiem o tobie.

Louis podniósł na niego swój wzrok, powoli kręcąc głową. Nie. Nie, nie, nie. Nie ma mowy. Nigdy. Przenigdy.

- Nie rób tego – wydyszał. – Proszę, nie. – Wstał, nie chcąc tego słyszeć. Jego stopy w pewnym sensie pozwoliły mu utrzymać się na silnych nogach i pospieszyć w stronę schodów, nie wiedząc, że Harry szedł tuż za nim, dopóki ten nie złapał go za nadgarstek i Louis nie musiał się zatrzymać dopiero w połowie drogi, mimo wszystko nie zgadzając się na niego spojrzeć. Zamarł, a palce Harry'ego owinęły się wokół jego ręki tak mocno, że po chwili jego dłoń zaczęła drętwieć.

- Urodziłeś się w Doncaster. – Harry zaczął, a Louis wbił gniewnie swój wzrok w piętro. Nie. – Mieszkałeś razem z matką i ojcem, dopóki nie urodziły się twoje siostry. Wtedy twój ojciec zmarł, a ty i twoja rodzina przeprowadziliście się do Londynu. Byłeś wtedy szesnastolatkiem, który bardzo denerwował się zmianą szkoły. Ale dobrze sobie poradziłeś i zdobyłeś wielu przyjaciół, i nawet dobrze szło ci na lekcjach. Najlepiej na ekonomii, matmie i naukach ścisłych, a najgorzej na geografii i zajęciach z gospodarstwa domowego. Pierwszy raz pocałowałeś się z Kristen Howell na drugim roku, a potem razem rozwinęliście seksualną relację – bez żadnych zobowiązań. Potem wszystko zakończyliście, kiedy się przeprowadziła, a ty poznałeś Eleanor Calder. Skończyłeś szkołę z okropnymi ocenami, ale jakimś sposobem udało ci się dostać na uniwersytet i to tutaj zostałeś dziennikarzem. Później razem z Eleanor wprowadziłeś się do mieszkania i znalazłeś pracę. Dobrą pracę. Poleciałeś do Los Angeles, bo chcieli, żebyś napisał o nich artykuł, ale wtedy skończyłeś tutaj, razem z...

Dźwięk zderzającej się ze sobą skóry był niemal wystarczająco głośny, żeby obudzić trupa, przynajmniej zdaniem Louisa. Minęło tylko kilka sekund, podczas których policzek Harry'ego stał się czerwony i obolały, a palce ustąpiły z nadgarstka Louisa, w zamian wędrując do uderzonego miejsca. Brunet wyglądał na przerażonego, przesuwał bladymi palcami po zaczerwienionej skórze.

Louis odetchnął ciężko, samemu czując, jak jego dłoń szczypie. Zrobił to nawet kolejny raz, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Twarz Harry'ego obracała się za każdym razem, jego loki latały z jednej strony na drugą, aż zasłoniły jego twarz, sprawiając, że Louis nie był w stanie już jej widzieć. Był z tego niemal zadowolony, naprawdę. Czuł się ze sobą o wiele lepiej, wiedząc, że chciał to zrobić już od naprawdę długiego czasu.

Kiedy Harry znowu podniósł swój wzrok, Louis nadal się do siebie uśmiechał i niemal komiczne było to, jak szybko jego mina zrzedła. Harry wyglądał na wściekłego, jego policzek błyszczał od czerwoności, a oczy wyglądały na rozszerzone, więc Louis zrobił krok w tył. Przełknął ślinę, oglądając klatkę piersiową bruneta, gdy ten oddychał i niebieskooki zacisnął mocno swoje dłonie na poręczy. Potknął się, gdy Harry go popchnął, a jego pięty uderzyły w kolejny stopień, sprawiając, że upadł tyłem na resztę schodów, których ostre krawędzie mocno wbijały się w jego plecy. Zaskomlał, spoglądając w górę na chłopaka i przygotowując się na najgorsze. Brunet podszedł bliżej, wszedł po dwóch schodach, które mu zostały i stanął tuż nad niższym chłopakiem, zaciskając mocno swoje duże dłonie na jego koszulce i mocno za nią szarpiąc, przez co uniósł ze schodów górną część jego ciała. Uniósł również swoją rękę, a Louis sam mógł poczuć, jak stawał się blady i zaciskał swoje powieki tak mocno, że niemal mógł widzieć gwiazdy. Czekał i czekał, jego ciało skuliło się nieco w oparciu o schody. Sięgnął nawet dłonią do nadgarstka Harry'ego i starał się go odepchnąć, ale nic mu to nie dało. Kiedy nadal nie czuł na sobie dłoni bruneta, otworzył jedno z dwóch oczu i spojrzał na niego, wciąż stojącego nad nim i trzymającego rękę w górze. Różnica polegała na tym, że nie wyglądał już na złego. Nie sprawiał też do końca wrażenia spokojnego, ale zdecydowanie wyglądał... bardziej jak człowiek.

Louis nie odważył się czegokolwiek powiedzieć, tylko tam leżał, całe jego ciało się trzęsło, a palce nadal owinięte były wokół znacznie szerszego nadgarstka Harry'ego. Obaj nadal ciężko oddychali, gdy brunet w końcu go puścił, sprawiając, że ten zadrżał z bólu, kiedy jego plecy i głowa uderzyły w schody po raz kolejny. Sam również puścił Harry'ego i nie ruszał się, dopóki wyższy chłopak nie przestał się na niego gapić. Kręconowłosy odwrócił się i Louis niemal krzyknął z wdzięczności, siadając i oglądając się za nim, gdy nareszcie zdjął swoją kurtkę i buty, po czym znikł za drzwiami.

Louis potarł swój nadgarstek i tył głowy, zerkając na moment na swoje ciało. Wokół jego dłoni pozostawionych było wiele odcisków, które nie wyglądały na te mające zniknąć wcześniej niż za kilka dni. Widać było też trochę mniejszych ran, wszystkie w kształcie półkola, więc chłopak zrozumiał, że Harry musiał wbić w niego swoje paznokcie, nawet jeśli tego nie czuł. Nikogo nie powinno dziwić, że szatyn mógł ledwo czuć w tamtych miejscach swoją skórę.

Zmarszczył brwi, kiedy przebiegł palcami po odciskach i spostrzegł ledwo zauważalną strużkę krwi. Zamrugał, skomląc cicho. Mogło być gorzej.

Po tej sytuacji żaden z nich nie odzywał się przez jakiś czas, Louis siedział w swoim pokoju tak długo, jak tylko mógł, a Harry wychodził do lasu niemal każdego dnia. Nigdy nie przyniósł niczego do domu, z kolei szatyn zawsze stawał za zasłonami w swojej sypialni i szpiegował, gdy ten tylko wracał. Czuł się jak pies albo pani domu, która obawiała się, że jest zdradzana przez swojego męża, ale zawsze miała tę małą iskierkę nadziei, według której on jednego dnia po prostu wejdzie do pokoju i przeprosi, chociaż może to Louis był tym, który powinien okazać skruchę.

Szatyn tak w sumie leżał tylko całymi dniami na łóżku i schodził na palcach do kuchni albo łazienki, kiedy był głodny lub odczuwał własną potrzebę. Oprócz tego, odkąd nie miał też najmniejszego pojęcia, jak się gotuje, wszystko kończyło się na mnóstwie jabłek każdego dnia i czasem resztkach, które Harry zostawiał na kuchence, gdy robił coś dla siebie. Louis czuł się nawet trochę zraniony przez to, że brunet ani razu nie przyniósł mu na górę jedzenia, mimo że i tak by protestował.

Louis potrzebował dwunastu dni, żeby zebrać w sobie wystarczająco dużo odwagi i zejść na dół, a oprócz tego nawet spojrzeć na Harry'ego, który przeglądał wtedy swoje książki i był ubrany w coś, co wyglądało jak czarna koszulka jakiegoś zespołu, sięgająca mu dokładnie do połowy ud. Rękawy były podwinięte do samych ramion i szatyn był pewny, że gdyby sam miał ją ubrać, jemu sięgałaby przynajmniej do kolan. Pokręcił głową i zatrzymał się w połowie schodów, oglądając Harry'ego przez kilka cichych minut.

Gdyby ktokolwiek minął go na ulicy, nigdy nie pomyślałby, jaki naprawdę jest. Niebezpieczny. Szalony, obleśny i tak niezwykle obrzydliwy, a Louis tak bardzo marzył o tym, żeby właśnie taki nie był. Mogliby się zaprzyjaźnić.

Harry wyciągnął niebieską książkę, która z perspektywy Louisa wyglądała na słownik i zaczął przerzucać strony oraz przesuwać po nich palcem, jakby czegoś szukał. Gdy w końcu to znalazł, wplótł dłoń w swoje loki i wyciągnął zza ucha ołówek, pisząc coś w tym samym miejscu, z kolei Louis zamrugał w zdziwieniu, gdy brunet nagle wyrwał całą kartkę i ją złożył. Ołówek znów wylądował we wcześniejszym miejscu, a kartka była trzymana między jego wargami, podczas gdy odkładał książkę na swoje miejsce. Kręconowłosy zaczął mamrotać coś do siebie po tym, jak wyjął kartkę z ust, czytając ją po raz kolejny, jakby chciał się czegoś upewnić. Nie podnosił z niej wzroku przez wieki, aż Louis przestraszył się i zdenerwował, wracając do pokoju i zostając w nim przez kolejny dzień.

Tym razem była pora na przejęcie inicjatywy przez Harry'ego, co ten udowodnił, wchodząc do kuchni, podczas gdy Louis próbował zrobić w niej sałatkę owocową zwrócony tyłem do bruneta. Znalazł robiony na drutach, gruby i żółty sweter, który założył na zwykłą koszulkę z krótkim rękawkiem. Podciągnął rękawy na wysokość łokci, nie chcąc ich pobrudzić, a nogawki spodni od dresu podwinął do kostek. Zdążył się przyzwyczaić do noszenia ubrań Harry'ego. Nie miał też właściwie innego wyboru.

- Pozwól coś sobie zrobić – powiedział Harry, a Louis odwrócił się, ściskając mocno nóż w swojej dłoni. Niemal go nie opuścił, gdy się wzdrygał. Mimo wszystko niczego nie powiedział. – Nie jadłeś niczego innego oprócz owoców i resztek przez dwa tygodnie.

- Nic mi nie jest. – Louis wymamrotał i obrócił się z powrotem w stronę deski do krojenia, zajmując się poćwiartowaniem banana. – Poza tym minęło tylko trzynaście dni.

Harry uśmiechnął się i podszedł do niego, jednak Louis natychmiast odsunął na bok deskę razem z miską pełną kiepsko pokrojonych owoców, samemu również robiąc krok w bok i gapiąc się na blat, podczas gdy kontynuował. Harry zrobił to samo. Szatyn nie mógł ruszyć się jeszcze dalej, bo był już praktycznie przyklejony do ściany i w zamian odganiał tylko Harry'ego ręką. Ale brunet stał w miejscu, wkładając jedną dłoń do kieszeni, a drugą opierając na blacie, w miejscu, w którym był zabarwiony od wyschniętych truskawek.

- Jeden dzień więcej czy mniej, co za różnica?

- Dla mnie spora – powiedział Louis, wrzucając pokrojonego banana do miski. Burknął na niego, mamrocząc cicho przekleństwa. Sięgnął po kolejne jabłko. – Liczę każdy dzień.

- Ile w takim razie naliczyłeś jak do tej pory? – Harry uśmiechnął się i odepchnął delikatnie Louisa od deski, biorąc od niego nóż oraz samemu zaczynając kroić owoce.

Louis tylko skrzyżował ramiona i zrobił kilka kroków w tył, stając w zamian po jego drugiej stronie. Oglądał, jak Harry w tak ohydnie profesjonalny sposób kroił jabłko na mniejsze kostki, zjadając przy okazji kilka kawałków. Szatyn odwrócił wzrok.

- Trzydzieści trzy – wymamrotał. – Pozwól mi iść do domu.

Harry pokręcił głową. Podrzucił jedną kostkę wysoko w górę i otworzył szeroko buzię, żeby ją złapać, klnąc, kiedy nie trafił, a owoc spadł na podłogę. Schylił się i podniósł go, czego zdecydowanie by nie zrobił, gdyby Louisa nie było obok, a później wrzucił go do zlewu. Odwrócił się do szatyna.

- Jeszcze nie – powiedział cicho, wracając do zajmowania się jabłkiem.

Louis nadal obserwował go w poszukiwaniu jakichkolwiek dziwnych zmian w jego minie czy zachowaniu, ale żadnej nie dostrzegł. W takim razie westchnął.

- Nie chciałem cię uderzyć – wymamrotał.

- Ależ chciałeś. – Harry uśmiechnął się do niższego chłopaka. – Zezłościłeś się. Powinieneś był to zrobić już dawno temu, mówiąc szczerze.

- Próbowałem pierwszego dnia – zwierzył się. – Kiedy... wiesz.

Harry przytaknął.

- Wiem, co masz na myśli. Nie musisz o tym mówić.

Cisza panowała do momentu, w którym Harry w końcu wręczył mu naczynie z owocami i jakimś dżemem, który podobno zrobił kilka dni temu. Louis wziął je i natychmiast zaczął jeść, nawet nie dziękując ani nie ruszając się z miejsca. Brunet zaczął sprzątać bałagan, który drugi chłopak po sobie zostawił, mrucząc cicho.

- Dobrze wyglądasz w żółtym – powiedział, gdy skończył. – Pasuje do ciebie.

Louis prawie zakrztusił się kawałkiem banana. Podniósł na niego wzrok.

- Nienawidzę żółtego – nie podzielił jego zdania.

- Nie powinieneś.

Ich oczy spotkały się na moment, jednak Louis szybko spojrzał gdzie indziej. Stukał palcami w obie strony miski, której krawędzie również były poobijane.

- Dlaczego mi wtedy nie oddałeś? – spytał cicho, zaciskając delikatnie ręce i robiąc pół kroku w tył.

- Dlaczego bym miał? – Harry odpowiedział pytaniem, wycierając dłonie w swoje jeansy. – Nie miałem powodu.

- Uderzyłem cię – przypomniał mu Louis.

Harry wsunął się na blat.

- Ty miałeś powód. A ja, żeby też cię uderzyć, nie miałem żadnego.

Louis spojrzał na niego w górę, nagle tracąc apetyt. Harry wydawał się w jakiś sposób to zauważyć, bo zabrał od niego miskę i zaczął jeść w zamian samemu, używając tego samego widelca. Louis przełknął ślinę.

- Co takiego, co miałbym zrobić, byłoby wystarczającym powodem do uderzenia mnie? – spytał tak cicho, że nie był nawet pewien, czy Harry go usłyszał.

Ale najwidoczniej usłyszał, bo postawił miskę na swoich kolanach, spoglądając na sufit. Myślał przez wiele minut.

- Nie wiem – powiedział w końcu, zaczynając jeść na nowo. – Ale gdybym kiedykolwiek miał zrobić ci krzywdę, ty musiałbyś zrobić coś naprawdę głupiego. 

Alaska | Larry fanfiction | TłumaczenieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz