38.

182 18 8
                                    

 Sara's POV

  Traciłam siły, mimo wszystko biegłam przed siebie najszybciej jak potrafiłam. Ciągle potykałam się i wpadałam na przypadkowych przechodniów, nawet nie byłam w stanie odwrócić się i przeprosić, byle biec dalej... Przed siebie. Wraz z siłą traciłam chęci do życia oraz wiarę we wszystko co dotychczas było dla mnie ważne. Chyba dopiero teraz do mnie dotarła moja naiwność. Cały życie godziłam się na wszystko co mnie spotykało, wmawiałam sobie, że skoro tak jest, to tak powinno być. Tak chce Bóg. Ale teraz nie mogę znieść tego, że On chce mojego cierpienia. Dlaczego pozwala, by cierpieli niewinni? Co ja Mu zrobiłam? Przecież ja zawsze byłam dobra dla wszystkich, wybaczałam. Dlaczego spotyka mnie samo zło. Czy nie jest tak, że wraca do nas to, co sami z siebie dajemy? To jakiś pieprzony żart. Zebrała się we mnie cała złość i gorycz, rozlała się po całym ciele. Miałam ochotę coś zrobić, krzyczeć. Ale z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Nie miałam już sił.

  Powoli zatrzymałam się. Obraz przed oczami rozmazał się, ale udało mi się rozpoznać mój dom. To chyba jakiś odruch. Co by się nie działo, zawsze tu wracam. To dosyć śmieszne, bo nigdy nie uważałam go za budynek, do którego chce się wracać, gdzie jest najlepiej, bezpiecznie. Słowo dom kojarzy mi się z rodziną. A tu nie mieszka żadna rodzina. Tylko ja i dwóch dorosłych osobników, z którymi jedynie łączą mnie więzy krwi. Są razem ze względu na mnie. Pragnęłam rodziny, ale czy tak naprawdę można pragnąć czegoś, czego w życiu się nie doświadczyło? Jakie to samolubne! Może nie tyle samo pragnienie, lecz to ile jesteśmy gotowi zrobić by osiągnąć to, czego potrzebujemy, bądź wydaje się nam, że tego pragniemy. Nie pomyślałam nawet przez chwilę, czego chcą moi rodzice, czy byliby szczęśliwsi, gdyby żyli oddzielnie. Nigdy się na tym nie zastanawiałam. Tylko zapragnęłam rodziny. Sama zdecydowałam o tym, jak ma wyglądać nasze życie, nikogo o to nie pytając.

   Rodzina, tak? Nigdy nią nie byliśmy i nią nie będziemy. A mój dom nie będzie bezpieczeństwem, jedynie budynkiem, pustym jak, w tym momencie, moja dusza.

– Cholera! Cholera! Cholera! – Słowa wylewały się ze mnie, tak jak łzy cieknące po moich policzkach. – Nienawidzę cię! Słyszysz? Nienawidzę cię! Do końca nie wiem do kogo było skierowane moje słowa. Do Boga, Ashtona... Czy do samej siebie. Zapłakałam z bezsilności.

  Na plecach poczułam czyjś oddech. Odwróciłam się powoli na pięcie i zobaczyłam, nie nikogo innego, jak Ashtona Irwina. Boże, chyba ty też mnie nienawidzisz!, zawołam w duchu i ruszyłam bez słowa do domu. Tak, jak na Irwina przystało, pobiegł za mną. Właśnie miałam zamiar zatrzasnąć przed nim drzwi, gdy nagle ujrzałam jego oczy. Były tak samo jak moje - zaczerwienione i opuchnięte, wręcz krzyczały "przepraszam". Po raz kolejny wpuściłam go do mojego mieszkania.

                                                                      * * *


– Jest mi naprawdę przykro! Nie chciałem, żeby tak się wszystko potoczyło – powiedział, a ja mu nie uwierzyłam.

– Czego chcesz, Ashton? Tylko streszczaj się, nie mam dla ciebie czasu.

– Przebaczenia. – Pokręciłam w odpowiedzi głową. Nie wiedziałam kompletnie co robić, przecież to był jakiś chory żart!

   On naprawdę myśli, że mu przebaczę po tym jak pobił Daniela? Myśli, że wystarczy, że zrobi oczy zbitego psa, a ja rzucę się w jego ramiona? To nawet nie jest śmieszne - tylko żałosne. Powiedziałam to na głos. Ashton wciąż wpatrywał się we mnie swoimi ślepiami. W jego oczach krył się smutek połączony z wyrzutami sumienia. Nieźle udajesz – pomyślałam – ale nie dam się nabrać.

Chat z nieznajomym (Ashton Irwin ff) |Zakończone|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz