Rozdział 4

217 30 17
                                    



Wychodzę z pokoju i rozglądam się za moją mamą. Znajduję ją w kuchni.

- Mamo, mogę wziąć samochód? - pytam, wychylając głowę przez framugę.

- Gdzie się wybierasz? - Nawet nie podnosi głowy, zajęta robieniem obiadu.

- Muszę w mieście załatwić jedną sprawę - kłamię. Z niewiadomych powodów, nie mam ochoty mówić mamie, że jadę do stajni, po to by postarać się poznać Aarona takiego jaki jest przy koniach.

Mama wzdycha, ale kiwa głową. Zaczyna nakładać jedzenie na talerze, więc biegnę do gabinetu zawołać tatę. Po wspólnym posiłku, który minął jak zawsze na typowych rodzinnych rozmowach, wskazówki pokazują szesnastą czterdzieści pięć. Biorę z półmiska parę jabłek i chowam je do torby. Wyciągam z szafy płaskie botki za kostkę. Na ramiona szybko zarzucam bluzę. Biorę butelkę wody i kieruję się do samochodu. Dziesięć minut później jestem już na miejscu. Parkuję obok samochodu pana Huntera i wysiadam. Na podwórku nikogo nie ma, więc, nie do końca pewnie, wchodzę do stajni, gdzie jest dziwnie pusto, bo nie ma ani jednego konia. Idę na koniec korytarza i wychodzę po drugiej stronie. Na placu od razu zauważam Aarona na grzbiecie konia, którego karmiłam wczoraj pierwszego. Nie wiem kiedy się zatrzymuję, nie wiem ile tak stoję, ale po prostu się gapię. Aaron z tym siwkiem wyglądają na tak zgranych. Aaron nie jedzie, Aaron jest jednością z tym koniem, płynie na jego grzbiecie. Kiedy zaczynają galopować usta same otwierają mi się z wrażenia. Wyglądają przepięknie. Nieświadomie podchodzę do ogrodzenia. Z osłupienia wyrywa mnie dopiero koński łeb, szturchający mnie w rękę.

- Hmm, czyżby ktoś wywęszył jabłka? - zapytał miękkim głosem Aaron, tarmosząc rumaka za uszy. - Kogo jak kogo, ale ciebie, Lani Ravin nie spodziewałem się tutaj zobaczyć. - Jego brew unosi się lekko w górę, a na twarzy widoczne jest typowe dla niego rozbawienie.

- A jednak jestem tu i czekam, aż powiesz mi co i jak, bo zapewne domyślasz się, że pierwszy raz robię coś takiego. - odgryzam się ze sztucznym uśmiechem. On jednym zgrabnym ruchem przerzuca prawą nogę nad siwym zadem i zsuwa się na ziemię. Robi coś przy siodle, w przerwach głaszcząc konia po szyi.

- Dałbym ci go, ale zbyt się dziś wymęczył. - Uśmiecha się ciepłym uśmiechem, którym chyba nigdy nie obdarzył człowieka. - Otwórz mi. - rozkazuje, nawet na mnie nie patrząc - Zaraz zaczniemy naszą lekcję. - Nie wiem czemu, ale w jego ustach brzmi to dwuznacznie.

Nic nie odpowiadam i idę po prostu wykonać jego polecenie. Czekam aż Aaron przejdzie z koniem, a gdy mnie mijają, idę za nimi. Prowadzi siwka do boksu, gdzie ściąga mu ogłowie i siodło. Odnosi wszystko do siodlarni. Wychodzi i staje przede mną.

- Mógłbym dać ci wybór - odgarnia włosy z twarzy, a drugą ręką niedbale pokazuje konie stojące na wybiegu. - Ale wolę nie ryzykować, że podejmiesz złą decyzję.

Bez słowa idzie w stronę, którą przed chwilą pokazał, po drodze zabierając, wiszący na drzwiach uwiąz. Nie mając wyjścia, idę za nim w ciszy. Aaron, nie czekając na mnie, przechodzi przez płot i podchodzi do małego, łaciatego konia, obok którego dumnie stoi drugi, tej samej maści, jego postawa wskazuje jakby chciał obronić swojego towarzysza. Po chwili zauważam wiele podobieństw między obojgiem. Aaron idzie do tego mniejszego i przypina linę do jego kantaru. Głaszcząc uspokajająco szyję protestującego towarzysza, prowadzi małego do bramy. Gestem nakazuje mi otworzyć, co robię nawet bez mrugnięcia okiem. Wyprowadza łaciatka i idzie z nim do stajni. Zamknąwszy wybieg, doganiam ich.

- No chodź, mała - mówi Aaron, gdy stoją przed boksem, a ja głupia śmieję się z siebie w myślach, że nie wpadłam na to, że to klacz, chociaż dużo na to wskazywało. Wchodzi do boksu, lekko rżąc.

Black Sheep, have you any soul?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz