Rozdział 28

156 28 2
                                    

      "Time is what we want most but what we use worst "
                           -William Penn.

    

     Słyszałem jak lekarz każe jednej z pielęgniarek się mną zająć. Nie chciałem nikomu zawracać głowy dlatego wstając z podłogi cały zapłakany i osamotniony jak nigdy dotąd postanowiłem zobaczyć Joy po raz ostatni. Ruszyłem w kierunku owego lekarza omijając po drodze pielęgniarkę, która szła w moją stronę i zapytałem dorównując mu tempa:
-Chcę ją zobaczyć po raz ostatni.
Lekarz spojrzał na mnie smutno i bez słowa zaczął prowadzić mnie nieznanymi korytarzami. Idąc obok niego myślałem o wszystkim co nas w życiu ominęło. Mogliśmy przeżyć wspólnie tyle chwil...ale los zaplanował inny scenariusz. Nagle poczułem jak wpadam na plecy mężczyzny.
-Przepraszam, zamyśliłem się. - powiedziałem.
Nie zwrócił na to uwagi po prostu wskazał mi dłonią na salę. Wszedłem bez słowa do pomieszczenia inaczej zwanego krematorium. Gdy tylko przekroczyłem próg oddzielający korytarz od owego pomieszczenia od razu poczułem różnicę temperatur. Było strasznie zimno, rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu Joy. Obracałem się w koło ale jedyne co widziałem to wielkie od ziemi do sufitu szare szafki podzielone na trzy piętra a każde piętro zawierało około dziesięciu oddzielonych drzwiczkami wgłębień w których spoczywało czyjeś ciało. Zadziwiające w jak szybkim tempie zmienia się nasz sposób postrzegania pewnych spraw. Przed wejściem do tego pomieszczenia określałem swoją żonę i myślałem o niej jak o żywej istocie. Wchodząc tutaj i widząc to...wszystko, zrozumiałem dopiero teraz, że ona odeszła...na zawsze. Podchodząc bliżej tej szafy, szukałem tabliczki z imieniem i nazwiskiem mojej żony. Jones, Shy, Norman, Helly...
Przejrzałem bodajże wszystko od góry do dołu i nie znalazłem. Siadając zmęczony na taborecie obok jakiegoś blatu czy co to w ogóle było, westchnąłem głośno i schowałem twarz w dłoniach zrozpaczony tą całą sytuacją. Chyba zostałem ślepcem albo naprawdę lekarz zrobił ze mnie idiotę, że Joy tu jest. Siedząc samotnie acz nie do końca bo wśród szczęśliwców, którzy odeszli rozmyślałem nad tym czy ci "szczęśliwcy" naprawdę mają teraz tam lepiej. Czy gdybym poszedł na ten pomost i z niego skoczył to także bym do nich należał? Jeden plus byłby taki, że znów spotkałbym Joy. Znów bylibyśmy razem. Znów usłyszałbym jej głos... Znów bym był szczęśliwy. Z drugiej jednak strony zastanawiałem się dlaczego los nas rozdzielił... czy ma w tym jakiś sens? Czy ma jakiś plan? Nic nie rozumiałem. Byłem tak tym wszystkim zmęczony. Taki samotny... taki samotny i nierozumiany. Dlaczego wszyscy gdziekolwiek bym nie poszedł patrzyli na mnie tak jakbym miał wyryte na czole "wdowiec"?
Każde spojrzenie sprawia mi ból. Każde wspomnienie jest jak wbijanie głębiej noża w otwartą ranę. Każde "Przykro mi" jest jak nagły cios sprowadzający mnie na ziemię podczas gdy ja jej nie zaakceptowałem. Każde zdjęcie to ból. Najgorsze cierpienie mimo wszystko jest wtedy, gdy budzę się rano i nie ma jej obok...nie ma jej uśmiechu, który był kiedyś po prostu uśmiechem a teraz...teraz gdy już go niema...czuję pustkę. Wstając z krzesła ruszyłem w kierunku wyjścia. Stojąc przy drzwiach obróciłem się jeszcze raz i zobaczyłem...zobaczyłem Joy...

Promise Me - Dominika LewkowiczOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz