Rozdział 2

31 5 2
                                    

           

aurantiaco rosis

Wszystkie róże zakwitły tego roku na pomarańczowo. Prawdopodobnie wdały się w konspirację z ojcem, który systematycznie rujnował wszystko co kochała India, odkąd podjęła decyzję o odstąpieniu korony. Choć pomarańczowy jest barwą przejściową to skupiał na sobie uwagę i optycznie pomniejszał ogrody.
Wzgórze, na którym znajduje się zamek nie jest ani duże, ani malownicze. Mimo to nie jest pozbawione uroku. Kwiaty o lakierowanych liściach, pokrywające każdy metr wolnej powierzchni wypełniają powietrze silnym zapachem.

Suknia Indii o prostym fasonie jest różowa, wpadająca w czerwień i pomarańczowy, podobny nieco do łososiowego. Gorset niezwykle ładnie komponuje się ze zdobionym połyskującą tkaniną bokiem sukni. Na subtelnie zarumienionej twarzy zaakcentowane są delikatnie czerwone usta. Pasowała więc idealnie do pomarańczowych róż, które stanowiąc główną ozdobę sali balowej, otulały tańczących i sennie prowadzących rozmowy gości.

Królowa zdecydowała o udekorowaniu sali na zasadzie kontrastu z jej ulubionym kolorem, zatem gdzieniegdzie zerkały na nas kwiaty kwitnące na niebiesko; tak więc niezapominajki, szafirki i hortensje. Sama wystąpiła dzisiaj w niebieskiej sukni wpadającej w szarość. Czekała na ojca, od czasu do czasu wymieniając kilka słów z nowo przybyłymi, ale głównie witając ich uśmiechem. Zawsze była oszczędna w słowach, a kiedy się odzywała były szczere, jak powiew wiatru w upalny dzień. Przez tyle lat u boku mojego ojca nauczyła się pokory i mimo zmęczenia, wciąż siliła się na uśmiech.

Staram się nie zrujnować wielowarstwowej dolnej partii sukni Indii, ale moje umiejętności taneczne są ograniczone, więc jak się domyślam strój ten nie nada się do ponownego ubrania.
— Niczego się nie nauczyłeś przez te wszystkie lata.— zaśmiała się, jedną ręką delikatnie poprawiając fałdy sukni, a drugą wspierając się o moje ramię.
— Wygląda na to, że ty również, skoro nadal wierzyłaś, że jest jeszcze dla mnie jakaś szansa.
Żegna mnie skinieniem dłoni. Rozstajemy się, a ja uświadamiam sobie, że kogoś szukam.

Mój umysł prawie w całości wypełniała postać o oczach w odcieniu ciemnoszarym, nieco jaśniejszym niż grafitowy (z domieszką błękitu). Zgubiłem ją jednak w tłumie czerwonych krawatów i pomarańczowych róż niemalże w momencie jej rozpoznania, ponieważ postać ta uwielbiała pozostawać niezauważona. Dla owej postaci liczyło się jak zacząć, a nie jak skończyć. Urywała rozmowy, wychodziła bez pożegnania. Co ułatwiało sprawę, bo sam nigdy nie wiedziałem jak powiedzieć do widzenia aby nie zabrzmieć zbyt formalnie, lub zbyt frywolnie.
Ponadto postać ta wracała do mojej głowy każdego wieczoru nieuchronnie, jak świt po ciemności.

Moją uwagę zwraca jednak mężczyzna w za małym garniturze. Czerwony krawat, który zgodnie z zarządzeniem Indii miał stanowić nieodłączną część garderoby każdego z przybyłych dyplomatów, był zawiązany niechlujnie. Mężczyzna podchodzi do mnie i zaczyna rozmowę:
— Czy zechciałby książę poświęcić nam niewielką chwilę?— wskazuje na grupę ludzi stojących przy jednym z wazonów. Skinąłem głową.
— Nie chcielibyśmy przerwać księciu zabawy.— tłumaczy się kobieta z przyczepioną do piersi odznaką wojskową.
— Niech państwo nie żartują.— mówię, przedstawiwszy jeden z moich najlepszych uśmiechów— Takie bale to doskonała okazja, żeby porozmawiać.— mam nadzieję, że udało mi się dobrze ukryć moją niechęć do tej pogawędki— W czym problem?
Z bliska dostrzegam, że czoło mężczyzny w niedopasowanym garniturze jest niemal całkowicie pokryte drobnymi kropelkami potu.
— To nic wielkiego.— mówi, a jednak wyraziwszy się w ten sposób miał na pewno jakąś ukrytą myśl.
— Pomyśleliśmy, że podczas najbliższej konferencji należałoby przedyskutować kwestię stopy życiowej obywateli niższych klas.— przemówiła ponownie kobieta, poprawiając złote, lekko falowane włosy opadające swobodnie na lewe ramię.

Nagle rozszyfrowałem jej tożsamość. Jej twarz wydawała się być znajoma od momentu, w którym ją zobaczyłem, ale nie umiałem dopasować do niej żadnego imienia. Była to Wiktorija Baltivsky we własnej osobie. Przewodziła delegaturze rosyjskiej i prawdopodobnie przybyła tu tylko po to, aby móc mnie skrytykować prosto w twarz. Uwielbiała to robić przez wszystkie, dostępne formy mediów. Nie miałem pojęcia dlaczego z taką pasją podchodziła do rujnowania wszystkiego czego się podejmowałem, ale urządziła mi piekło i żaden diabeł nie dorównałby jej kreatywnością.

— Nie omieszkam powiadomić króla o pani propozycji.— mówię, jednocześnie starając się uspokoić drżenie głosu.
— Wydawało nam się, że sprawa ta była stracona na zawsze.— odzywa się ponownie mężczyzna, którego akcent zdradza, że najprawdopodobniej przyjechał w towarzystwie Wiktoriji.
— Ależ skądże!— niepotrzebnie się unoszę— Skąd taki pomysł?
— Przybyliśmy pół dnia wcześniej przed zamierzonym terminem i postanowiliśmy się zatrzymać w jednej z pobliskich wsi, aby się zaopatrzyć.— tłumaczy kobieta w sukni z bufiastymi rękawami do łokcia, ściągniętymi wstążką, niespodziewanie pojawiwszy się tuż obok mojego boku.— I przykro nam oglądać, w jakich warunkach mieszkają tutejsi cywile.

Wiedziałem zbyt dobrze do jakiej katastrofy mogłaby doprowadzić ta rozmowa, gdyby na moim miejscu znalazł się ojciec. Relacja pomiędzy nim, a obywatelami była napięta. Cieszyłem się więc, że jeszcze się nie pojawił, bo naliczyłem już przynajmniej osiem słów, które by mu się nie spodobały.

— Przeraża nas, że w tych warunkach umierają tak, jakby nigdy nie żyli.— powiedziała odważnie kobieta.
— Czy nie uważa pani— słyszę ciepły, niski głos za plecami— że jedno drugiego nie wyklucza?
U mojego prawego boku staje mój, przewyższający mnie niemal o głowę, młodszy brat. Czuje się pokrzepiony jego towarzystwem. Roztacza wokół siebie aurę wyższości, która uświadamia każdemu gdzie jest jego miejsce. I nie miało to nic wspólnego z jego wzrostem.
— Umierając zmienia się tylko miejsce pobytu.— dodaje swobodnie. Jego blada karnacja kontrastowała z krawatem w kolorze rozbielonej czerwieni.
— Ci ludzie całkowicie stracili nadzieję na lepsze jutro!— wykrzykuje Wiktorija, a dla podkreślenia wagi swoich słów intensywnie gestykuluje.
— Nie oznacza to jednak, że ono nie nadejdzie.— mówi sucho— Staramy się wprowadzić zmiany, ale dla kształtującego się wciąż państwa jest to niełatwe. Nie wspominając o rebeliach, które nie tylko utrudniają, ale często i uniemożliwiają nam działanie.— każde wypowiedziane bez chwili wahania słowo brzmi niezwykle dosadnie— Chcemy współpracować z cywilami, jednak oni dają nam jasno do zrozumienia, że będą walczyć przeciwko nam. Na drodze do obopólnego szczęścia stoją więc nie tylko błędy administracyjne, ale, w dużej mierze, sami obywatele.

Zgodnie z zamierzeniem— umilkli wszyscy. Sztuką jest ująć w słowa w jakim stopniu niedowierzania znajdowali się teraz słuchacze. Na ich twarzach malował się grymas niezadowolenia, ale nie byli w stanie zaprzeczyć, więc zgodnie kiwnęli głowami i odeszli.
— Niezwykle tu gorąco, nie uważasz?— zagaja nagle Egan.
Trudno się było nie zgodzić. Jak z większością rzeczy, które mówił.
— Przydałaby nam się klimatyzacja.— wzdycham.
Obdarował mnie beztroskim uśmiechem, w ten sposób inicjując koniec naszej, krótkiej wymiany zdań, podczas której-jak zdałem sobie sprawę— byłem częściowo nieobecny.

Bo w przeciwległym zakątku sali moje oczy ponownie napotkały postać o szarych tęczówkach.

i tym razem nie dałem jej uciec.

_________________
Opornie mi idzie dotarcie do tej postaci.
Rozdrabniam się strasznie i łapię każde koło ratunkowe.
Boję się, że jak już w niej zatonę, to się przeleję.
Ale dłużej nie mogę już zwlekać.
Miłej reszty dnia życzę!

xx flosnovis

kwiaty zamkowe.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz