Rozdział 13.5

30 3 3
                                    

cztery lata wcześniej...

   Kołyszę się lekko na piętach, bo nie chce tu być. Przeklinam w duchu, że zgodziłem się na kolejne wyjście, na które nie miałem wcale ochoty. Mogę jednoznacznie stwierdzić, że nie podoba mi się tutaj. ɐqopod ǝıu ǝıs ıɯ ǝʞzɔǝzsoɹʇ ıuɐ
   — Hej, ty tam. Za godzinę wyłączamy światła. — widzę dziewczynę, która pełna satysfakcji, całkiem nieświadoma z kim rozmawia, pełni funkcję kierownika tej części cyrku.
   — Czekam na przyjaciela.— informuję, a na samo jego wspomnienie czuję gorzkość na języku. ileż można czekać? przydałby mi się teraz zegarek, przynajmniej mógłbym określić ile minut minęło odkąd stanąłem w tym miejscu i sprzeciwiłem się dalszej drodze. założyłem bowiem, że Ronan wróci niedługo i zabierze mnie do wyjścia, skąd spokojnie wrócimy do zamku, och jak bardzo się myliłem.— Zaraz pójdę.

   Dziewczyna jest jedną z tych osób, po których można się spodziewać, że gdy dorosną, zrobią majątek. Nie było w niej niczego wyjątkowego, ale wydawała się mieć na wszystko plan. Włosy miała związane w kucyk i pewnie krążyły plotki, że wynalazła nowy język komputerowy, chociaż to nieprawda. Znalazła wakacyjną pracę, żeby czymś się zająć i usatysfakcjonować rodziców, gdyż nie była najlepszą uczennicą w klasie, ale była dość bystra. Wystarczająco bystra.   
   Osłania oczy dłonią i mruży je, wbijając wzrok w korytarz przede mną, jakby spoglądała w morze. Potem zaczyna wchodzić po schodkach biegnących po środku. Gdy jest już dość blisko, omiata mnie spojrzeniem i zatrzymuje wzrok na moich oczach.

   — Młodszy brat księżniczki, jak sądzę?— uśmiecha się i kiwa głową, jakby udało jej się właśnie rozwiązać jakąś zagadkę. Chce uścisnąć mi dłoń, ale zanim to robi, z prawej strony pojawia się Ronan. Staje w miejscu i przesuwa wzrokiem po nas obojgu.
   — Idziesz czy nie?— woła, kierując się w stronę wyjścia.
   — Tak, idę!— krzyczę. Żegnam się z dziewczyną, a potem podbiegam, by dogonić przyjaciela. Parł przed siebie w takim tempie, że przez całą drogę zostaję kilka kroków w tyle.
   — Dokąd tak się spieszysz?!— pytam, gdy znika za zakrętem kolejnego, wielobarwnego namiotu.

   Nie mam pojęcia dlaczego tak pędzi. Rzucam się w kierunku wspomnianego namiotu, jakbym naprawdę się spieszył, ale gdy tylko znajduję się za nim— nie ma tam żywej duszy. Zwalniam. świetnie, znowu zostałeś sam. Decyduję się wślizgnąć za wejście i stoję tam, obserwując, a potem wychodzę na zewnątrz i idę do sąsiadującego z nim, bliźniaczego namiotu.
   Jestem w stanie przeszukać cały ten cyrk, żeby tylko znaleźć mojego przyjaciela, a w drodze powrotnej zaserwować mu całą listę argumentów, dla których już nigdy nigdzie z nim nie pójdę, jeśli będzie mnie zostawiał za każdym razem.

   Ponownie żałuję, że nie mam zegarka. Gdy się go ma, czas przypomina wodę w basenie. Ma krawędzie i boki. Bez zegarka, czas jest jak ocean. Rozlewający się i olbrzymi. Nie mam go, więc muszę się domyślać, jak długo tkwię obok namiotu, którego zapach drażni moje drogi oddechowe.
   Zostały dwa.
   Nie wiem do końca, co zrobię jeśli i tam go nie znajdę. Najpewniej będę musiał wracać do domu sam. Doskonale, tak właśnie planowałem ten wieczór.

   Idę korytarzem wyłożonym kartami: rzędami trefli i pików. Popadam w zachwyt. Zrobione również z kart latarnie wiszą nade mną i kołyszą się łagodnie, gdy je mijam. Drzwi na końcu korytarza prowadzą do krętych, żelaznych schodów.
   Schody prowadzą w górę i na dół. Idę do góry, w suficie natrafiam na przejście. Wchodzę przez nie do pokoju pełnego opadającego pierza. Kiedy przemierzam komnatę, pióra spadają jak płatki śniegu na klapę w podłodze, zupełnie ją zasłaniając.
   W pokoju jest sześcioro identycznych drzwi. Otwieram jedne z nich na chybił trafił, kilka piór podąża za mną. Po wejściu do kolejnego pokoju czuję zapach sosny. Znajduję się w lesie wiecznie zielonych drzew. Tylko, że drzewa te nią są zielone, lecz jaskrawobiałe, lśnią otulone mrokiem. Trudno się między nimi idzie. Jak tylko ruszam, ściany nikną w ciemności, za gałęziami.
   Nieopodal słychać chłopięcy śmiech, a może to tylko szelest liści. Przedzieram się naprzód, ku kolejnym drzwiom, ku kolejnemu pomieszczeniu. Na karku czuje ciepło czyjegoś oddechu i gdy tylko się odwracam, spotykam spojrzenie szaroniebieskich oczu.

kwiaty zamkowe.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz