Rozdział 8

28 2 10
                                    

ignis.

   Budzę się całkiem wcześnie. Śniło mi się coś przyjemnego, więc niechętnie mrugam, rozgarniając resztki snu. Obracam się na bok i patrzę na sufit. Lubię poranki właśnie takie, jak ten. Kiedy mam wrażenie, że otacza mnie tylko ciepła cisza i przyjazny szmer wiatru.

   Zerkam za okno. Pogoda jest nieprzeciętna— słońce nieśmiało zerka zza horyzontu, piękne w swym porannym odcieniu szarości, oświetlając niebo jakby chciało zawstydzić wszystkie zasłaniające je wzgórza. Nie mogę się powstrzymać, więc otwieram je na oścież. Stoję więc przed dużym oknem z czystego drewna i pociągam klamkę, łapczywie chłonąc poranne powietrze, przesiąknięte zapachem chabrów. Jestem szczęśliwy, spoglądając na znajomy widok z mojego pokoju.

   Po wyjeździe Indii, który odbył się bez zbędnych widowisk, wróciliśmy na wzgórze zamkowe. Wszystkie róże na znak protestu najpierw zwiędły, a następnie uschły.

   Niemalże w momencie, w którym zapinam ostatni, perłowy guzik mojej koszuli, słyszę pukanie. Nic nie mówię, a skrzypienie drzwi odbija się echem między ścianami mojej komnaty. Chyba przyszedł czas, żebym naoliwił te zawiasy. Odwracam się w stronę intruza i zostaję obdarzony srebrzystym błyskiem jego wąskich źrenic. To było jak zderzenie z wysoką ścianą albo, jakby ktoś wylał na mnie niespodziewanie wiadro lodowatej wody.

   — Chodźmy gdzieś.— proponuje mój przyjaciel.
   — Jest szósta rano. Udało mi się wreszcie wstać wcześniej i nie mam zamiaru marnować czasu.— odcinam się i opieram o bogato zdobioną ramę mojego łóżka.
   Ronan opuszcza głowę wyraźnie zawiedziony, co sprawia że niemal od razu żałuję swoich słów. Nie pojmuję dlaczego wziął to tak do siebie.
   Przecież tylko żartowałem.
   On, spośród wszystkich ludzi, powinien wiedzieć najlepiej, że jestem w stanie iść z nim gdzie i kiedy tylko zechce.

   — Nie musimy nigdzie iść.— jego słowa przecinają ciszę, jak sztylety— Twój ojciec miał rację— nie powinieneś się zadawać z pospólstwem.— czuję jak trafiają w moje, już pęknięte, serce.
   — O czym ty mówisz?— pytam, z pełną świadomością, że w rzeczy samej dokładnie wiem o czym mówi.
   – O tym co powiedział twój ojciec do mnie i Alii.— wzdycha— Wtedy, przy szachach. Nigdy tego nie zrozumiem.—podnosi wzrok— Dlaczego uważacie, że moje pochodzenie, swoją drogą całkowicie niezależne ode mnie, ma stanowić o mnie więcej niż ja sam. — wyznaje mój przyjaciel bezlitośnie raniąc moje uczucia.

   Przez chwilę przyglądam się mu oniemiały, nie wiedząc co poczynić. Całkiem zapomniałem o zachowaniu ojca oraz o tym, co powiedział. Chcę jakoś uświadomić Ronanowi, jak bardzo się myli, ale nie umiem znaleźć odpowiednich słów. Zdaję się, że konfrontacja z własnym sumieniem jest bardziej bolesna niż myślałem. Nigdy nie byłem w tym dobry. W słowach. To walka z góry skazana na przegraną.
   W oceanie wypowiadanych zdań z reguły gubię sens, ale dzisiaj postanawiam chwycić się ostatniej deski ratunku, bo wpływając na niespokojne wody w zasadzie wszystko może się wydarzyć.

   — Myślisz, że zależy mi na tym skąd pochodzisz i czy umiesz dygać z wdziękiem? Naprawdę uważasz, że opinia mojego ojca cokolwiek dla mnie znaczy? Nie bądź niemądry, Ronanie.— mówię szybko i zatrzymuję się dopiero, kiedy muszę wziąć oddech— Nie zgadzam się właściwie z niczym, co mówi i to może zabrzmieć głupio, ale boję się powiedzieć mu to wszystko, bo konsekwencje będą tak duże, jak oczekujesz że by były.
   Opadam na łóżko i zakrywam twarz dłońmi.
   — Jestem tchórzem.— kręcę głową, czując oceniający mnie wzrok Ronana i brnę dalej— Powinienem był coś wtedy powiedzieć. Nie pozwolić mu was tak traktować.

   — Nie myśl o tym w ten sposób.— pociesza mnie Ronan, klepiąc po ramieniu— Może i ja nie powinienem się tak unosić. Twój ojciec to despota i pewnych rzeczy po prostu nie uda mi się uniknąć. Wiem, że nie jesteś zbudowany tak jak on. Przepraszam.

kwiaty zamkowe.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz