Rozdział 25

5.1K 279 3
                                    

Pierwsze pare dni było straszne, kolejne zaś zlewały się ze sobą. Pogrążyłam się w rozpaczy, większość czasu spędzałam w swojej sypialni, błagając aby mój żywot się skończył.

Zupełnie odgrodziłam się od wilków ze sfory, nie chciałam nikogo widzieć, tym bardziej z nikim rozmawiać. Mimo cierpienia jakie im to sprawiało dawali mi przestrzeń. Wiedzieli, że nie jestem w stanie normalnie funkcjonować. Zupełnie opuszczałam posiłki, wyskakiwałam oknem, unikałam każdego. Sfora dbała jednak o potrzeby swojej luny i zostawiali mi gotowe jedzenie w lodowce, czasem na obrzeżach lasu żebym nie musiała się z nikim kontaktować.

Mimo tego, że odgrodziłam się od Przodkiń, w ostatecznym rozrachunku to one miały najwiecej do powiedzenia, niestety moje życie nigdy nie należało tylko do mnie. Z tego powodu włóczyłam się po terenie watachy, czekając, aż upragniona smierć nadejdzie lub ból trochę zmaleje. Zdawałam sobie jednak sprawę z mojego beznadziejnego położenia. Moja misja nie została jeszcze spełniona, więc musiałam żyć.

Oparłam dłonie o pień drzewa i westchnęłam. Byłam zmęczona, tak piekielnie zmęczona bólem i wyrzutami sumienia. Były takie chwile gdy z rozpaczy i bezradności chciałam rozszarpać sobie żyły, chciałam poczuć coś innego niż ból psychiczny. Z drugiej strony nie miałam nawet siły aby podjąć jakieś działania. Smętne włóczenie się po obrzeżach naszego terytorium pozwalało mi w pewien sposób uspokoić myśli. Do domu wracałam późno, kiedy Jared był już w łóżku, a zrywałam się przed świtem. Już wiele lat temu nauczyłam się, że czas leczy rany, szczególnie kiedy jest się w samotności. Obróciłam się tyłem do drzewa i objęłam rękoma.

Zsunęłam się plecami powoli po konarze i usiadłam na mchu. Postanowiłam na zimno oceniać moją sytuacje, odsuwając dręczące mnie emocje. Czy mogłam zrobić cokolwiek aby zapobiec tragedii? Raczej nie. Czy miałam powód, żeby się obwiniać? Teoretycznie tak, ale praktycznie - nie koniecznie.

Westchnęłam jeszcze raz, pomasowałam skronie. Wiedziałam co muszę zrobić, a jednocześnie cholernie się tego bałam. Z drugiej strony, chyba nie miałam wyjścia.

Głosy Przodkin wypełniły mój umysł tak intensywnie, że aż się zachwiałam. To była spodziewana-niespodziewana inwazja. Kiedy już się wytłumaczyłam dlaczego je „odcięłam", obiecałam że więcej tego nie zrobię, a także dowiedziałam się co mnie czeka, miałam chwilę dla siebie. Siedziałam oparta o pień do nocy, aż zrobiło się naprawdę mroźnie. Szybko zmieniłam postać i pognałam do domu. Gdy położyłam się do łóżka po raz pierwszy, od nie wiem jak długo, przytuliłam się do Jareda.

Obudziałam dopiero gdy słońce nieprzyjemnie raziło mnie w oczy. Spojrzałam na zegarek, stojący obok łóżka i zdałam sobie sprawę, że minęło już południe. Dawno nie miałam tak długiego odpoczynku. Przeciągnęłam się mocno w łóżku i mruknęłam cicho na strzykniecie kości. Powoli wstałam z łóżka, delektując się każdą chwilą. Słońce przyjemnie grzało moje plecy a ja ostrożnie wykonywałam prozaiczne czynności. Jareda nie było w pokoju, czego mogłabym się spodziewać po takiej godzinie, więc postanowiłam zejść na dół i w końcu zjeść z nimi posiłek.

Uśmiechnęłam się kiedy w kuchni na stole, zauważyłam pełen talerz jedzenia przykryty jak zwykle folią spożywczą z wielkim napisem „Daya" i uśmieszkiem. Ci ludzie byli tak niesamowici.

Naprawdę dziwiłam się, że wytrzymali ze mną te trzy miesiące. Byłam jednak najbardziej zdziwiona postawą Jareda. Przez ponad 90 dni nie odezwał się do mnie, nie krzyczał, niczego nie wymagał. Dawał mi przestrzeń jakiej potrzebowałam. Wiedziałam, że musiał dostawać silne środki usypiające w trakcie pełni, żeby nie zrobić mi krzywdy. Jeszcze raz westchnęłam i usiadłam przy stole.

W momencie, w którym zaczęłam rozpakowywać jedzenie do pomieszczenia wszedł Alan. Gdy mnie zobaczył zatrzymał się w pół kroku i na chwilę zupełnie zastygł. Po kilku sekundach otrząsnął się z szoku, schylił wyraźnie głowę i powiedział:

- Witaj Luno, niesamowicie dobrze Cię widzieć. - uśmiechnęłam się do niego, a ponieważ na mnie nie patrzył poklepałam krzesło obok siebie i kazałam mu usiąść.

- Alan, jesteś Betą nie musisz być taki oficjalny, przecież wiesz. - wywróciła na niego oczami. - Chcesz trochę? - zapytałam wskazując na jedzenie. - Anita zawsze przygotowuje cały talerz mimo tego, że nigdy go nie zjadam. - Beta jak to typowy wilkołak spojrzał na jedzenie z czystym głodem w oczach.

- Nie, w sumie nie jestem głodny, ale dziękuje. - powiedział i jakby siłą oderwał oczy od talerza, żeby spojrzeć na mnie. Z lekko podniesioną brwią i pobłażliwym uśmiechem, przysunęłam talerz bliżej niego w wyraźnym geście.

- Dobra, nie ściemniaj. Możesz brać co chcesz oprócz frankfurterek. One są moje. - powiedziałam z pseudogroźną miną.

Alan zaczął częstować się jedzeniem gdy poczułam charakterystyczny dreszcz wzdłuż kręgosłupa i już wiedziałam kto wszedł do rezydencji.

________________________________
Zabijecie mnie za brak rozdziałów, wiem. Ale na swoje usprawiedliwienie mam uczelnie? Jakoś to idzie, więc trzymajcie kciuki żeby i tym razem poszło i żeby ta druga sesja była dla mnie łaskawa.

Jeśli chcecie abym rozwinęła jakiś wątek/postać/cokolwiek lub macie fajną propozycję na dalszą czesc fabuły to piszcie w komentarzach! Może coś wykorzystam. Mam już wymyślone zakończenie, ale nie wiem czy chce już tutaj kończyć tą opowieść? Jeśli jesteście już znudzeni moimi wypocinami to tez piszcie, napisze te kilka (koło 5) rozdziałów i zakończę :)

Szepcząc [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz