Rozdział 28

969 62 31
                                    

Po tym całym przedstawieniu miałam z powrotem udać się do bunkra i tam czekać na rozstrzygnięcie. Przywódcy zebrali się w oknach, próbując wypatrzeć wojowników, ja jednak skierowałam się do wyjścia ze swoją strażą. Jedną rzeczą, którą zauważyłam zanim wyszłam, był złośliwy uśmiech królowej Nii, posłany w moim kierunku. Mimowolnie zadrżałam.

Korytarze były opustoszałe. Tylko nasze kroki były słyszalne w wszechobecnej ciszy. Wydawało się, jakby całe miasto wstrzymało oddech w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie Konklawe.

- Nie miała racji - wyszeptał Bellamy. Z nerwów nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że idzie koło mnie.

- Kto? - odszeptałam.

- Lexa - odparł. - Kiedy uznała, że jesteś samolubna.

- Ja to powiedziałam.

- Ale ona zasugerowała - zaprzeczył. Po chwili milczenia kontynuował cicho. - Gdybyś zatrzymała tytuł nie tylko ty byś zginęła, ale cała Arkadia zostałaby zniszczona. Azgeda zaatakowałaby obóz nawet, gdybyś oddała się w ich ręce i dała się zabić.

- Więc dlaczego chciałeś mnie zastąpić, skoro wiedziałeś że to nic nie da?

- Chyba miałem nadzieję, że Arkadia zyska dość czasu, by się przygotować. Albo uzyskać pomoc.

Pokręciłam głową z dezaprobata nie mając siły się gniewać.

- Jesteś kompletnym hipokrytą, idioto. Zresztą jestem samolubna. Altruista raczej nie pozwoliłby, żeby jedenaście osób zabijało się na arenie za niego, tylko po to by znowu poczuł się bezpiecznie. 

Nie odpowiedział, ale kiedy zerknęłam na niego,  miał niezadowoloną minę. 

- Nie wiem, czy zauważyłeś - zagadnęłam, chcąc wydusić z siebie to co mnie dręczyło. - Nia nie wyglądała na szczególnie nieszczęśliwą, kiedy wychodziliśmy.

- Nie może ci zagrozić - odparł pewnym tonem. - Kiedy dojdziemy do bunkra, nikt tam nie wejdzie....- jego głos zadrżał, kiedy wypowiadał ostatnie słowa.

Spojrzeliśmy po sobie, uświadamiając sobie w tym samym czasie, jak ważne jest to słowo "kiedy". Bellamy otworzył usta do ostrzegawczego krzyku, jednak było już za późno.  Za zakrętu wyłonił się wielki zamaskowany napastnik.  Dopiero po chwili zorientowałam się, że dwa błyski, które mignęły mi w ułamku sekundy, to były duże sztylety, które rozcięły krtanie pierwszym dwóm strażnikom. Buchnęła krew, a oni upadli na ziemie, próbując zatamować krwotok. Moim pierwszym odruchem było pobiegnięcie do nich, jednak w tym samym czasie zobaczyłam oba te noże, szybujące w moim kierunku. Jednak zauważyłam je zbyt późno. Zatkało mnie i podświadomie przyszykowałam się na cios. Jednak on nie nastąpił, poczułam zamiast tego uderzenie o chropowatą ścianę. Uderzyłam mocno głową i trochę zajęło mi odzyskanie wzroku. Spojrzałam na Bellamy'ego, który mnie odepchnął. Jeden ze sztyletów tkwił w jego ramieniu. Odebrało mi dech. Wyszarpał go, zanim zdążyłam zareagować. Zacisnął drugą rękę na ranie i spojrzał na rozgrywającą się obok nas scenę. Też spojrzałam, wyszarpując broń za paska.

Napastnik zdążył ugodzić jeszcze JJa i Millera, potem jednak trzej ze straży przybocznej Lexy rzucili się na niego i po długiej walce, udało im się go ogłuszyć. Nie było jednak łatwo. Ziemianin walczył jak sam diabeł i dawał sobie radę z trójką świetnie wyszkolonych strażników.

- Monty, Jasper!- usłyszałam głos Bellamy'ego przekrzykujący odgłosy walki. - Pomóżcie JJowi i Millerowi. Rasheed, sprawdź co z rannymi Ziemianami. Reszta wokół Clarke.

Wypełnili bez szemrania jego rozkazy, podenerwowani i zawstydzeni wpadnięciem w zasadzkę. Rasheed podszedł do leżących na ziemi mężczyzn, ale po chwili wstał z zaciśniętymi ustami i pokręcił głową ze smutkiem.

May we meet againOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz