Rozdział 25

1K 57 18
                                    

Nie wiem dlaczego nadano mi przydomek Komandora Śmierci. Bo kilka razy pociągnęłam za dźwignie, zabijając kilkaset ludzi? Tak naprawdę nie potrafiłam poradzić sobie z trójką ciągnących mnie w stronę drzwi nastolatków. Ziemianie powinni lepiej wybierać sobie kandydatów na Wanhedę.

Podobną bezsilność czułam, kiedy w czasie porwania Ziemianie poddali mi truciznę, przez którą straciłam czucie w całym ciele. Wtedy też nie potrafiłam trzeźwo myśleć. Próbowałam się uspokoić, zebrać myśli, ale panika przejęła nade mną kontrolę.

Bellamy... Bellamy... B e l l a m y...!

Dlaczego strach o tego durnego chłopaka zawsze działał na mnie najbardziej? Gdybym miała ujawnić komuś swoje lęki, to na pierwszym miejscu byłaby strata Bellamy'ego.

Pewnie on najbardziej bał się stracić mnie i Octavię, dlatego zawsze podejmował takie idiotyczne decyzje, żeby nas uratować, nawet za cenę swojego życia. Nienawidziłam go za to.

Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy będąc na miejscu Bellamy'ego nie postąpiłabym w podobny sposób.

Tysiące myśli wirowały w mojej głowie, podczas, gdy ja nadal starałam się wyrwać, chociaż czułam, że tracę siły - mięśnie mi drżały z powodu wysiłku, stawy bolały od ciągnięcia. Próbowałam nawet ugryźć Millera, ale Harper była szybsza i zawiązała mi wokół ust knebel, mimo że starałam się jej to uniemożliwić, gwałtownie kręcąc głową.

Nie wiem czy byłam bardziej wściekła, przerażona czy zirytowana. Wiedziałam na pewno, że mam ochotę kogoś zabić. Starałam się zepchnąć tę myśl na dno umysły, zbyt przestraszona, że mogę w ogóle tak myśleć.

- Clarke! - odezwał się Miller, proszącym głosem. - Nie utrudniaj nam tego!

Mam nadzieję, że moje wściekłe prychnięcie było słyszalne spoza chustki, która kneblowała mi usta.

- Spełniamy życzenie Bellamy'ego - dodał Monty. - Mogłabyś to uszanować?

Są naprawdę tak głupi, czy tylko udają?!

Niedługo potem okrył nas cień budynków Arkadii. Wiedziałam, że jeżeli wprowadzą mnie do środka, moje szanse zmaleją. Nikt nie powstrzyma Bellamy'go przed samobójstwem.

W tej samej chwili, kiedy to pomyślałam, usłyszałam kolejne odgłosy trąb, tym razem głośniejsze i donośniejsze od tych, które słyszeliśmy na początku. Także krzyki wojowników Azgedy, niemilknące od wejścia na polanę przed Arkadią, teraz ucichły.

Nadeszła ta chwila. Wyobraziłam sobie, jak Bellamy przekracza granice Arkadii, jak zgromadzeni przed bramą strażnicy przepuszczają go. Jak Ziemianie wyciągają swoją broń, by wznieść radosny i zwycięski okrzyk.

To powinnam być ja!

Ale o dziwo, to nie Ziemianie wznieśli okrzyk, tylko Arkadyjczycy. Trzymający mnie nastolatkowie zatrzymali się w miejscu oszołomieni. Tylko tyle potrzebowałam. Wierzgnęłam nogami, uwalniając je. Potem kopnęłam w krocze Millera, przez co odsunął się ode mnie. Monty, który trzymał moją druga rękę zwolnił na moment uścisk, więc udało mi się ją wyrwać. Nie czekałam ani chwili dłużej - pognałam, ile sił w nogach w kierunku bramy, mimo ich okrzyków i prób ponownego złapania mnie. Musiałam jeszcze przepychać się na sam przód tłumu, ale odpychałam ludzi na bok, nie starając się być szczególnie delikatną. Wiedziałam, że Monty jest tuż za mną, wiec podwoiłam wysiłki i po kilku minutach wypadłam z tłumu tuż przed bramą, chwiejąc się i próbując złapać oddech, a jednocześnie zorientować się w sytuacji. Dziesięć metrów przede mną stałą zwarta grupa naszych uzbrojonych żołnierzy. Przed nią w oddali czerniła się armia Azgedy, ale wzrok wszystkich był utkwiony w stronę lasu, z którego wychodziło inne wojsko - część konno, część pieszo, ale najbardziej rzucała się w oczy grupa niosąca sztandary jedenastu klanów. Całości przewodziła zasiadająca na koniu Lexa. Wiem, że powinnam być wdzięczna, ale ogarnął mną gniew, że nie pojawiła się chociaż dziesięć minut wcześniej. (Tak, tak, zorganizowanie takiej armii w tak krótkim czasie to pewnie cud. W tamtej chwili miałam to gdzieś!)

May we meet againOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz