Rozdział 12

67 7 12
                                    

*Yvette*
Czemu oni go znowu porwali?! Daliśmy im pieniądze! A co policja? Czemu zjeby ich nie szukają. Mieli ich zamknąć. FUUUUCK! Wbiłam na telefon numer 997.

- Halo komenda policji słucham.

- Dzień dobry. Z tej strony Yvette. Czemu wy nic nie robicie w sprawie porwania?!

- Proszę panią. Robimy co w naszej mocy. Ostatnio widziano za wysypiskiem w Melbourne, lecz nie udało się nam ich dorwać.

- Jak to ku.... Przepraszam, poniosło mnie, ale dlaczego wy się nie starcie?

-Staramy się. Pani nie wie nawet jak bardzo.

- Dobrze. A jak się dowiedzieliście, że oni tam byli?

- Jedna osoba pracująca na wysypisku nagrała nam i przesłała film. Niestety chłopak dostał strzał w rękę i jest w szpitalu.

- O mój boże. Serio?!

- Tak.

- W jakim szpitalu on leży?

- Tam gdzie leżał twój chłopak.

- Okej. Jak on się nazywa?

- Podam inicjały J.M

- Dziękuję. Do widzenia.

Rozłączyli się. Pobiegła szybko odo samochodu. Musiałam porozmawiać z tym chłopakiem. Wsiadłam do auta i odjechałam. Po drodze musiałam zaczekać, ponieważ przez ulicę przebiegły kangury. STRAYA CUNT. Chwilę później byłam na miejscu. Wyszłam. Zamknęłam samochód. Po czym weszłam do szpitala.

- Dzień dobry. Chciałbym zamienić parę słów z Panem J.M co dla mnie bardzo śmiesznie brzmiało.

- Dobrze. Leży w pokoju 64.

- Dziękuję.

Pobiegłam do windy. Weszłam do środka. Stał tam jeden wysoki facet. Na ręce miał ranę, chyba po pistolecie. Wyglądał trochę strasznie. Nagle winda się zatrzymała. Przestraszyłam się. Byłam tylko ja i on. Mężczyzna podszedł do mnie. Ja odsunęłam się pod ścianę.

- Nie bój się. Nic ci nie zrobię.

- Kim ty jesteś?

Chłopak zdjął kaptur z głowy.

- Josh? To ty? Wystraszyłam się. Czemu masz ranę na ręce?

- Właśnie opuszczam szpital. Zostałem postrzelony przez tych bandytów co porwali Tomka i Bena.

- Tak coś znajomo mi brzmiało ten inicjał J.M.

- To tak specjalnie poprosiłem ich o taki anonim i wszedłem do windy bo widziałem twój samochód.

- Ty chytra pizdo. - Zaśmiałam się. To jak to było.

- Byłem na wysypisku i zobaczyłem dwóch facetów z worami. Z środka było słychać krzyki. Usłyszałem głos Bena i pobiegłem za nimi ale mnie postrzelili. Padłem na ziemię i ledwo zadzwoniłem na pogotowie.

- Masakra!

- Ja muszę kończyć, taxi na mnie czeka. Pa.

- No cześć.

Wróciłam do samochodu. Dobrze, że go spotkałam. Pojechałam do domu.

*Anonim*

Byliśmy już na miejscu. Koniec z tą pizdą. Nie ma kurwa. Nie daruję. Ale dostanie wpierdol. Wyszedłem z samochodu. Zaciągnąłem wór do szopy. Otworzyłem powoli drzwi. Sprawdziłem czy przypadkiem nikogo nie ma. Pociągnąłem za szmaty. Zapałem za gardło. Rwało się jak huj to ścierwo. Chwyciłem za nóż.

- Masz coś jeszcze do powiedzenia? - zapytałem.

- Nie. Nie mam nic.

Po czym dostałem cios w twarz.

- Kurwa! Zaraz będzie po tobie.

Zacząłem kopać. Tłuc jak świnie. Łzy lały się po całej podłodze... Oczywiście nie moje.

- To koniec! - Krzyknąłem.

Nagle do środka wszedł on.

- Czego tu szukasz? Chcesz tak skoczyć?

- Już to widzę.

Rozpoczęliśmy bójkę.

- To po tobie.

- Po twoim trupie!

- Za dużo pewności siebie? Tak bardzo chcesz umrzeć? Okej.

Podszedłem z karabinem.

- Masz 5 sekund aby spieprzać, jeśli nie to koniec z tobą.

Nowy rozdział wjeżdża. Taki shit jak zwykle ale trudno. Przepraszam za błędy. Następny rozdział we wtorek.

Without notice~JetCrew Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz