XXII Dzień 10 - epilog

5K 548 525
                                    

Dzień 10

Niedziela 25 grudnia

Boże narodzenie

3:01

Ostat­nie sie­dem godzin tak szybko upły­nęło – w jed­nej chwili wszy­scy się znie­na­wi­dzili, a potem? Jakimś cudem wszystko uci­chło – ból odszedł gdzieś na bok, każda obe­lga została w jakimś stop­niu zapo­mniana.

Keith znik­nął i wła­śnie to połą­czyło całą rodzinę – myśl, iż muszą go odna­leźć.

Zaini­cjo­wali poszu­ki­wa­nia; każdy chciał go odszu­kać. Lance bez prze­rwy czy­tał list, oświe­tla­jąc go ekra­nem tele­fonu. Stu­dio­wał tekst raz po raz, gdy w odtwa­rza­czu włą­czona była play­li­sta, którą chło­pak dla niego stwo­rzył. Nikt się temu nie sprze­ci­wiał, nikt nie gło­sił zbęd­nych komenta­rzy; nawet Benji oszczę­dził swych uwag.

W ciszy jechali auto­stradą, jedy­nie Sophia i Rosa cicho roz­ma­wiały ze sobą, wymie­nia­jąc miejsca, do któ­rych powinny się udać.

A pod­czas tej napię­tej atmos­fery, Lan­cey pod­jął osta­teczną decy­zję.

Kochał Keitha. Kochał go w ten sam spo­sób, który został opi­sany w tym cudow­nym liście. Uwiel­biał to, że był do tego zdolny – mógł kochać Keith'a. I gdy rodzinne pro­blemy ode­szły na dal­szy plan i sam zaczął się uspo­ka­jać – w końcu to poczuł. Mógł. Chciałby. Spró­buje. Ta myśl coraz inten­sy­wniej go doty­kała. To nie było już tylko chę­cią, a jego oso­bi­stą koniecz­no­ścią.

Chciałby zabie­rać Keith'a na randki. Skła­dać mokre poca­łunki na jego nosie, trzy­mać jego dłoń i przy­tu­lać w łóżku, śpie­wa­jąc cicho swoje ulu­bione pio­senki.

Dopiero teraz zaczęło to do niego docie­rać, jak bar­dzo był zaśle­piony swo­imi oba­wami, problemami i tym do czego się zmu­szał. Jed­nak jeden szcze­gół zaczął otwie­rać mu oczy, wyciągać z kłam­stwa, które tak upar­cie budo­wali. Tamta chwila była szczę­śliwy szcze­gółem – wie­czo­rem, gdy ubie­rali wspól­nie cho­inkę. Gdy Benji grał na gita­rze, a Keith bawił się z dziećmi, odrzu­ca­jąc nie­wy­godną maskę ilu­zji. Pamię­tał jak zaja­dał się cze­ko­lad­kami, nie mogąc ode­rwać wzroku od ucie­szo­nego Kore­ań­czyka, który po raz pierw­szy pozna­wał uroki domo­wego cie­pła. Pamię­tał też roz­mowę z Cleo – ona też pró­bo­wała poka­zać mu, jak jest naprawdę.

Był tak głupi, samo­lubny, naiwny i ślepy.

Jeździli przez wiele godzin, w tym cza­sie po raz kolejny włą­czali play­li­stę od nowa. Za każ­dym razem Lance zata­piał się w fotelu, wsłu­chu­jąc się w melo­dię.

Był nie­spo­kojny, jed­nak nie tylko jego to męczyło.

– Mar­twię się. – Wyznała Rosa, mówiąc to już po raz dzie­siąty. W jej pobliżu znaj­do­wała się żółta książka, któ­rej chł­opak nie mógł sko­ja­rzyć. – Potrze­bu­jemy nowego planu. Jeż­dże­nie bez celu nic nie zmieni.

– Spró­buję znów do niego zadzwo­nić. – Nawet Benji pró­bo­wał jakoś się włą­czyć. W końcu ich poszu­ki­wa­nia nie przy­no­siły żad­nych owo­ców. Wciąż stali w mar­twym miej­scu.

Firelord. Choke Me Daddy. President Taquito. Hunky Munky. Princess fukboi killer. Pidgeon.

Pidgeon...

Pidge Holt.

Lance wy­dzwa­niał do niej aż sześć razy, zanim w końcu podnio­sła słu­chawkę i sen­nie burk­nęła.

DIRTY LAUNDRY I TŁUMACZENIE IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz