Jesień

1.5K 159 149
                                    


***

Po trzech dniach nieustającej słoty i dwóch kolejnych dobach, które zwiastowały prędzej koniec świata niż poprawę pogody, słońce wreszcie przedarło się przez ciężkie, ołowiane chmury i majestatycznie rozbłysło nad Petersburgiem. Dzięki temu spacery z Makkachinem przestały wydawać się tylko przykrą dla całej trójki "psią koniecznością", a stały upragnioną przyjemnością. Viktor wraz z Yuurim skorzystali więc ze sprzyjającej okazji i poszli do znajdującego się zaledwie trzy kilometry od ich domu Pałacu Zimowego, by cieszyć się resztkami odchodzącej, złotej jesieni.

A naprawdę było co podziwiać. Gmach Pałacu oczywiście sam w sobie robił wrażenie, ale z perspektywy spragnionych dobrej pogody ludzi to znajdujący się nieopodal park stał się główną atrakcją dnia. Choć tego popołudnia zrobiło się nadzwyczaj ciepło, nieuniknione o tej porze roku spadki temperatury spowodowały, że drzewa zaczęły masowo przeobrażać się w kolorowe pochodnie, płonąc na żółto, czerwono bądź rdzawo. Te przejrzałe liście, na które przyszedł już czas, odrywały się od gałązek i leciały ku ziemi, wirując w swoim pożegnalnym tańcu. Między koronami drzew połyskiwało późne, październikowe słońce, bystre tak bardzo, jakby chciało dać swój ostatni pokaz możliwości, zanim zaśnie na zimę i pogrąży miasto w sławnych, ciemnych jak oko wykol, petersburskich nocach.

Póki co jednak dzień trwał w najlepsze, pozwalając Matce Naturze dać występ nie mniej spektakularny niż te odgrywane na lodzie. Makkachin kłapał paszczą, próbując pochwycić w zęby to unoszące się na wietrze, spóźnione babie lato, to fruwające dookoła liście, na co przechadzający się po parku ludzie reagowali zgodnym śmiechem. Tuż za szczęśliwym pudlem spacerowali dwaj łyżwiarze, trzymając się za ręce, tak jakby nie chcieli zgubić się w tym całym morzu chrupiących, chrzęszczących i szeleszczących pod ich stopami liści. W Petersburgu ciężko było o łąki pokryte wiosennym kwieciem, ale przynajmniej te nieliczne, rozrzucone po mieście parki nie szczędziły nastrojowych pejzaży jesienią. Mimo to narzeczeni i tak tylko połowicznie zwracali na to uwagę, bo ewentualne braki w przyrodzie nadrabiał widok twarzy drugiej osoby i jej rozkochanego spojrzenia.

Sielski spokój zakłócił jednak zabawny wypadek. Makkachin wciąż podskakiwał jak szalony, starając się zostać pierwszym psem-szybowcem, ale w pewnym momencie przeszacował swoje siły i wpadł jak prawdziwa torpeda w niewielką stertę liści, którą jakieś dzieci bądź sprzątacze usypali niedaleko rozłożystego klonu. Viktor zachichotał, wypuścił dłoń Yuuriego i rzucił się pędem za pupilem, pokrzykując z dumą, że chyba musi nauczyć go skakać prawdziwe flipy. Pies mistrzów musiał posługiwać się prawdziwie mistrzowskimi technikami!

Powiadają, że niedaleko pada jabłko od jabłoni - jesienią to przysłowie nabierało szczególnego znaczenia. A już szczególnie w kontekście "padania".

Yuuri najwyraźniej odgadł jakimś szóstym zmysłem, co zamierza narzeczony i zanim ten zdążył dać sus przez felerną, opuszczoną już przez pudla stertę liści, zawołał:

- Viktor, tam jest ślisko...!

Za późno. Jaki pies, taki pan. Noga Rosjanina powinęła się do przodu, a on sam w ostatnim łyżwiarskim odruchu padł na plecy wprost w kopczyk liści, wzbijając w górę mały, kolorowy gejzer. Dwa zero dla sterty przeciwko rodzince Nikiforovów.

Spadające z drzew liście tańczyły nad głową leżącego na wznak Viktora. Feeria kolorów niby jesienne fajerwerki migotała mu przed oczami, a ciepły, suchy deszcz spadał tak obficie, że aż przypadkowy, rozłożysty liść kasztanowca spadł mu na twarz, zasłaniając cały widok. Na szczęście nie trwało to długo, bo już po chwili Rosjanin usłyszał szelest zbliżających się kroków, a nad jego rozciągniętą sylwetką pojawił się jakiś cień. Sapnięcie, jakby ktoś kucał, a potem... czyjaś ciepła dłoń zabrała liść sprzed nosa i...

Pozdrowienia z Petersburga!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz