***
Nawet szary, dość uporządkowany Petersburg nie mógł się przeciwstawić siłom natury i kiedy październikowe słońce rozbłysło bystro nad miastem, praktycznie każde drzewo, krzew, pnącze czy bylina zaangażowało się w tworzenie ogromnego, barwnego festiwalu na cześć jesieni. Zbrązowiałe żywopłoty przypominały obecnie nieco zardzewiałe płoty, których nijak nie dało się wysmarować impregnatem, fasady budynków oplecione do tej pory bujnym, zielonym bluszczem zapłonęły czystą czerwienią, a ziemia w parkach pokryła się tak grubym kobiercem, że perscy tkacze złapaliby się za głowy i gorzko zapłakali, bo nie byli w stanie wykonać podobnego dzieła. Ten dywan wydawał się niesamowity nie tylko z tego względu, bo wyglądał jak połączenie dziesiątek tysięcy łatek, z którego każda była w nieco innym kształcie czy kolorze, ale też pachniał i wydawał całą gamę dźwięk. Nawet najlżejszy krok powodował, że podłoże odzywało się i chrupało donośnie, a skruszałe liście pękały, zmieniający się w jeszcze mniejsze fragmenty. To było aż uzależniające - tak iść i chrzęścić, i skrzypieć, i trzaskać, i trzeszczeć, i szeleścić...
Viktor zatrzymał się przed rosłą lipą, spojrzał na jej zielonożółtą koronę i wziął głębszy wdech. Jednocześnie zapach zeschłych liści wydawał się dziś szczególnie uzależniający: był niski, głęboki, przepełniony jakąś nostalgiczną nutą, jakby minionymi, jesiennymi spacerami, na które przez wiele lat chadzał tylko z Makkachinem, albo wręcz wspomnieniami robionego w przedszkolu zielnika. Viktor uśmiechnął się do siebie. Fakt, zalatywało to trochę jakąś dziką synestezją, ale zapach liści naprawdę wydawał mu się niski, coś jak aromat starych, drewnianych mebli, wiekowych książek, korzennych przypraw, ciemnych rodzynek... Tak, i rodzynek też. Rodzynek chyba przede wszystkim. W tym wszystkim rodzynki wydawały się-
- Viktor - rozległo się zaraz za plecami Rosjanina, dlatego obejrzał się przez ramię, by spojrzeć na towarzyszącego mu w nieplanowanym spacerze narzeczonego. - Chyba mam złą wiadomość.
A chociaż ton wypowiedzi raczej nie wskazywał na nic dobrego, Viktor nie mógł się powstrzymać, żeby nie ucieszyć się jeszcze odrobinę na myśl, jak to Yuuri całym sobą pasował do jesieni. Spod krótkiego, brązowego, nie do końca zapiętego kurtko-płaszcza wystawał kremowy golf, natomiast szyję dość luźno oplatały zwoje kraciastego, czerwonego szala. Nawet włosy wyglądały w tym popołudniowym świetle bardziej na ciemnobrązowe niż czarne, za to oczy przypominały swoim błyskiem małe kasztany, które dopiero co spadły z drzewa. Dla Viktora wydawało się to absolutnie jasne, że malarze minionych wieków byli w ogromnym błędzie, przedstawiając Panią Jesień jako zwiewną kobietę o słowiańskim typie urody. Przecież tak naprawdę musiał nią być Japończyk noszący okulary z niebieskimi oprawkami.
- Co się stało? - zapytał wreszcie Viktor, otrząsając się nieco z rzuconego przez Yuuriego czaru. - Musimy już wracać?
Brak natychmiastowej odpowiedzi oznaczał, że nie, nie musieli, ale o co dokładnie chodziło Viktor pojął dopiero w momencie, kiedy Yuuri znalazł się tuż przy nim. Wtedy Katsuki wyciągnął dłoń i gdy wydawało się, że zaraz pogłaska ukochanego po policzku, że może wyciągnie się na palcach i delikatnie się przytuli... łyżwiarz zdjął coś z kołnierza i pomachał Viktorowi przed oczami.
- Łysiejesz - stwierdził, potrząsając wymownie nitką babiego lata.
- Yuuuuri!
Ni to śmiech, ni to jęk wydostał się z gardła Viktora, a kiedy zrozumiał, że właśnie perfidnie zażartowano sobie z jego włosów, rzucił się do przodu, żeby pochwycić Yuuriego w ramiona i w ramach kary wymierzyć mu kilka publicznych i całkowicie jawnych całusów. I nic to! Na próżno! Nie dość, że Yuuri zdołał mu jakoś umknąć, to na dodatek cała jego ucieczka przypominała bardziej występ na lodowisku niż nerwowy pościg. Tańczył bowiem tak lekko, jakby nic nie ważył, a w odpowiedzi na każdy sus Viktora wykonywał dwa drobne, zwodnicze kroki w bok, zupełnie jakby przewidywał ataki przeciwnika. Może działo się tak dlatego, bo goniący go Viktor skupiał się przede wszystkim na tym, żeby złapać ukochanego, więc nie patrzył nawet na to, gdzie stawiał stopy i jak bardzo liście chrzęściły mu pod nogami. Co innego Yuuri - jego ruchy wydawały się częścią jakiejś większej taktyki, która najwyraźniej zakładała, aby nie wydawać żadnego dźwięku poza czystym, dźwięcznym, rozpraszającym uwagę chichotem. A może to było tak, że Yuuri wcale nie stąpał po dywanie zeschłych liści, ale kroczył po tych jeszcze lecących? To by doskonale wyjaśniało, jakim sposobem wyprzedzał Viktora, który prezentowaną dziś gracją przypominał bardziej mokrego Makkachina niż wielokrotnie ozłacanego mistrza świata w łyżwiarstwie figurowym. Zwyczajnie używał magii.
CZYTASZ
Pozdrowienia z Petersburga!
FanfictionNowy zbiór lekko powiązanych ze sobą one-shotów o wspólnym życiu Viktora i Yuuriego (oraz Makkachina!) w Petersburgu. Niedozwolone ilości cukru i fluffu, nieco wieczorowej pikanterii i oczywiście mnóstwo miłości. Wybuchające jajka, prysznicowe eksce...