4.

481 64 23
                                    

Kiedyś, dawno, dawno temu, ten przedziwny wymiar miał własną nazwę – piękną i wymowną, jak wszystkie nazwy nadawane wszechrzeczy przez władców Asgardu. Potem przekształcono go w więzienie i stare miano wyszło z użycia. Z biegiem czasu cierpliwość Odyna względem jeńców zaczęła topnieć – zamiast wysyłać ich do onirycznego świata, wolał skazywać nieszczęśników na dożywocie w kamieniołomach. W takiej sytuacji piękna nazwa zwyczajnie przestała być potrzebna.

Z jednej strony Loki doskonale rozumiał postępowanie Wszechojca, z drugiej jednak nie mógł się nadziwić jego głupocie. W rzeczywistości nie zdobywał przecież taniej siły roboczej, a całe jedynie zastępy potencjalnych buntowników.

Książę Kłamstw uśmiechnął się pod nosem. Skąd Odyn mógł wiedzieć, że tym, co należało odebrać jeńcom nie była wolność a nadzieja?
Wysyłając przybranego syna do zawieszonej między światami samotni, nie pomyślał nawet, by odebrać mu możliwość władania magią. Ucięte dłonie, wyłupione oczy, wyrwany język, wypalone nozdrza, zszyte usta – kto jak kto, ale Odyn powinien doskonale wiedzieć, jak niewiele potrzeba, by unieszkodliwić czarodzieja i jednocześnie pozostawić go przy życiu.

– Nie, to nie. Twoja strata, stary głupcze. – Loki zaśmiał się złośliwie i dziarskim krokiem ruszył w stronę niecodziennej, magicznej emanacji. Niewiele brakowało, a zacząłby nawet nucić pod nosem (i to, niestety, zapewne jedną z tych irytujących i zarazem wpadających w ucho melodii śmiertelników).

Tajemniczy mag, kimkolwiek był, mógł mu pomóc w ucieczce. Jakoś się tu przecież dostał, prawda? Nie przybywałby do tego cholernego pustkowia, gdyby nie znał wrót, którymi można wrócić. Tak, tak właśnie musiało być. Skoro był czarodziejem – musiał być mądry albo przynajmniej sprytny. Głupi czarodzieje umierali od razu. Cóż, magia w genialny sposób dokonywała naturalnej selekcji.

Bez trudu dostrzegł nieznajomego pomiędzy drzewami. Dumnie wyprostowany, z wrodzonym majestatem przemierzał bezkresną puszczę. Długie, srebrzyste włosy zdawały się żyć własnym życiem, zupełnie jakby każdy pukiel został powołany do istnienia jedynie po to, by pomnażać chwałę swego posiadacza.

Ze szczęścia Loki omal nie podskoczył. Nie dość, że jego potencjalny sprzymierzeniec dysponował ogromną mocą, to jeszcze zdecydowanie było na czym oko zawiesić. Co za cudowne zwycięstwo!

* * *

Thranduil czuł na sobie czyjeś przenikliwe spojrzenie, ale postanowił nie zwracać na nie uwagi. Ktokolwiek siedział mu na ogonie, nie mógł mieć złych zamiarów. Jego magia zdawała się wystarczająco silna, by mógł zagrozić nawet królowi Mrocznej Puszczy, zatem gdyby chciał walczyć – Thranduil zapewne byłby już martwy albo przynajmniej poważnie poturbowany.

Nie, nie chodziło tu bynajmniej o fałszywą skromność elfiego władcy. W magicznej aurze nieznajomego kryło się coś złowrogiego, niebezpiecznego i obrzydliwego. Tacy jak on nie mieli skrupułów przed zabijaniem niczego się niespodziewających nieznajomych. A prawda była taka, że Thranduil kompletnie nie spodziewał się, że zastanie kogoś w swej samotni. Przez kilka upokarzająco długich chwil stanowił doskonały cel i nawet teraz znajdował się na łasce obcego maga.

Mimo to królewska duma kazała mu udowodnić wszem i wobec, że nie przestraszy się groźby, bez względu na to, od kogo pochodziła.

– Jak długo jeszcze zamierzasz za mną iść – zapytał Thranduil, siląc się na swobodę.

– To zależy, gdzie właściwie idziemy.

Nieznajomy w jednej chwili znalazł się tuż obok. Kto wie? Może od samego początku szli ramię w ramię. Złośliwe iskry migające w zielonych oczach maga kazały królowi zwątpić w całą otaczającą ich rzeczywistość.

– Nie wiedziałem, że idziemy gdzieś razem – odpowiedział powoli władca Mrocznej Puszczy, jednocześnie oceniając wzrokiem mężczyznę. Smukłe ciało i sprężysty krok dowodziły, iż przeszedł szkolenie nie tylko jako mag, ale i wojownik. Sięgające ramion kruczoczarne włosy i gładka blada cera kontrastowały ze sobą, potęgując powab nieznajomego.

– Masz coś przeciwko temu?

– Liczyłem na chwilę samotności.

Postać nieznajomego rozpłynęła się w wybuchu zielonej mgły jedynie po to, by chwilę potem mógł znów się zmaterializować.

– Tyle wystarczy? – zapytał z niewinnym uśmiechem.

Thranduil poniewczasie zdał sobie sprawę, iż powinien był się wściec albo przynajmniej obrazić. Zamiast tego pozwolił sobie na krótki śmiech. Och, na Pradawne Drzewa! Kiedy po raz ostatni się śmiał?

– Zatem? Gdzie idziemy?

– Czy to ważne?

– Poniekąd.

– Doprawdy?

– Po prostu szukam drzwi.

– Gdzie chcesz trafić?

– Gdziekolwiek.

Władca Mrocznej Puszczy pokiwał głową. Ta krótka wymiana zdań pozwoliła mu dowiedzieć się bardzo wiele. W rzeczywistości słowa nie liczyły się wcale aż tak bardzo – ważniejsze były falowania aury, mogące wyrazić znacznie więcej niż emocje czy mimika twarzy. W kilka chwil poznał nie tylko problem, z którym zmagał się nieznajomy, ale i coś znacznie ważniejszego.

Jego imię.

Imię, które zmieniało się z każdą chwilą.

Loki, syn Odyna, króla Asgardu.

Loki, syn Laufeya, króla Jotunheimu.

Loki, brat Thora, władcy piorunów.

Loki, Książę Kłamstw.

Nieznajomy zdawał się nie tyle władać ułudą, ile raczej egzystował tylko dzięki niej. Prawda o nim zwyczajnie nie istniała. Był wyłącznie zlepkiem wykluczających się informacji; potężnym istnieniem zawieszonym pomiędzy iluzjami.

Stary elf nie do końca zdawał sobie sprawę co właściwie nim powodowało. Litość? Współczucie? Sympatia? Dlaczego nieznacznym gestem odblokował pieczęci broniące wstępu do magicznej twierdzy, do której nikogo nigdy przedtem nie wpuścił?

Miraż rozwiał się ukazując ich oczom polanę i stojące w jej sercu ogromne drzewo-dom.

– Och, więc to tutaj chowa się przed obowiązkami król Mrocznej Puszczy – rzucił Loki niby od niechcenia. Niestety, magiczne rozpoznanie działało w obie strony.

– Powinieneś już wiedzieć, po co tu przybyłem.

– Wiem doskonale. I wiem również, że samotność wcale nie rozwiąże twojego problemu.

– Co zatem proponujesz?

– Odrobinę rozrywki.

Uśmiech Lokiego przywodził na myśl psychopatę rozkoszującego się patroszeniem orków. Niby nie można powiedzieć, że robił coś złego, a jednak nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby na to patrzeć.

Thranduil wiedział, że nie powinien pytać. Jednak raz rozbudzoną ciekawość trudno z powrotem uśpić. Dlatego właśnie w skupieniu słuchał o grupie śmiertelników, która przez przypadek trafiła do wymiaru pustki oraz o pomysłach Lokiego, jak można uczynić ich życie jeszcze trudniejszym. I chociaż władca Mrocznej Puszczy nie był złym elfem, nagle zapragnął odreagować na ludziach na tyle głupich, by zagubić się między wymiarami.

– Od czego chciałbyś zacząć? – zapytał Thranduil, znów czując się jak podniecony młodzik.

– Na pierwszy ogień niech pójdą zaklęcia nasenne. Potem...

– Afrodyzjak.

– Masz ochotę patrzeć, jak oni...

– Powiedziałeś, że się nienawidzą.

– Och, rzeczywiście. Tak. To może być bardzo, bardzo ciekawe.

Wymienili porozumiewawcze uśmiechy i schowali się w drzewie-domu, a całą polanę – w potężnej iluzji.

Zapowiadała się wyśmienita zabawa.

Houston, mamy problemOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz