four

4K 382 80
                                    


Październik miał do siebie to, że niebo przybierało ładniejsze kolory niż zwykle.

Rey powolnym krokiem szła z przystanku. Wcześniej, kiedy otworzyły się drzwi autobusu, rozlały się na nią i wszystko wokół ciepłe promienie pomarańczowego słońca, przez co mimowolnie zmarszczyła nos.

Bez wątpienia były to ostatnie takie dni w roku, dlatego spacerowym tempem, z ogromnym słońcem po lewej stronie, wysoko uniesioną głową i wyrzutami sumienia w sercu podążała w stronę domu Judie Adler, skąd wrócić miała dopiero następnego ranka.

Nie przejmowała się tym, że jest spóźniona i że prawdopodobnie cała pozostała piątka dziewczyn będzie na nią czekać. Nie z tego powodu było jej głupio.

Zatrzymała się na chwilę. Słońce rozprzestrzeniło swój blask na pobliskie chmury w taki sposób, że powstały brudnoróżowe i fioletowe pasma, przez które prześwitywały szerokie promienie, nadając pobliskim domom i budynkom osobliwych kolorów.

Ten moment w dniu - kilkadziesiąt minut przed zachodem słońca, kiedy na wschód powoli wpraszała się ciemność - był chwilą wywołującą w Rey dziwną falę tęsknoty. Ten obraz kojarzył jej się z jasnymi wieczorami, niezobowiązującymi rozmowami i brakiem odpowiedzialności. Z dniami, kiedy następnego ranka nie trzeba wstawać z łóżka. Ze śmiechem, z ciepłem, z wolnością.

Jeszcze chwilę wpatrywała się w niebo, po czym ruszyła w swoją stronę.

Audrey tęskniła wtedy za czymś, czego nie potrafiła nazwać. Czymś, co prawdopodobnie nigdy nie istniało. Za jakąś przygodą, celem, do którego mogłaby dążyć w życiu.

Myślała o przyszłości i przeszłości na raz, nie uwzględniając tego, co teraz, bo teraźniejszość stała się cienką czerwoną kreską.

Rey kopnęła leżący na ziemi kamyk i zastanawiała się, dlaczego nie minęła żadnego samochodu. Poprawiła szelki plecaka, który wydawał jej się dziwnie ciężki, choć na pewno nie ważył tyle co w szkole, kiedy nosiła w nim stutonowe podręczniki do biologii i historii.

Po skręcie w lewo i przejściu kilkunastu metrów zza wysokich krzaków wyłonił się dom państwa Adler. Wyglądał tak jak powinien prezentować się każdy porządny dom, którego mieszkańcy wieczorami jadają wspólnie kolację, zapraszają znajomych aby popijać z nimi wino i opowiadać nieśmieszne żarty, wychodzą na spacery z psem, a w każdą niedzielę rano na mszę do kościoła. Z tą różnicą, że rodzice Judie nie mieli żadnych zwierząt, a ona sama musiała pozbyć się swojej papugi, kiedy okazało się że ma alergię na ptaki.

Audrey nacisnęła guziczek domofonu, zamontowanego na świeżo pomalowanej, bielutkiej furtce.

Powitała ją mama Judie i ogłuszający pisk w przedpokoju.

Pięć rozgrzanych ciał rzuciło się na nią i jej lekko zaczerwienione od wiatru policzki. Nie podejrzewała się o taką reakcję, ale nie mogła zaprzeczyć, że zrobiło jej się miło i jakoś cieplej na sercu. Może nie trzymała się z nimi z braku innych opcji. Może po pewnym czasie nieuchronne było to, że zarezerwowały dla siebie pewną małą część jej życia.

- Dzień dobry, pani Adler - uśmiechnęła się do mamy Judie, kiedy już uwolniła się z uścisku przyjaciółek.

- Cześć, Rey. - Kobieta pokręciła z uśmiechem głową, patrząc nie na nią, ale na swoją córkę. - Zachowujecie się, jakbyście widziały się przynajmniej pół roku temu. Biedna Audrey, nawet jej spokojnie wejść do domu nie pozwolicie.

Judie zrobiła smutne oczka i wysunęła dolną wargę do przodu.

- Mamo - jęknęła z miną bezdomnego szczeniaka. Pani Adler najwyraźniej to kupiła, bo poczochrała córkę po włosach i posłała jej tylko jedno uważne spojrzenie.

reason for everything ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz