ZNOWU jestem chora, ale jakimś cudem udało mi się to napisać. Wybaczcie, jeśli trochę się nie postarałam, ale zwalam go na gardło. Mam nadzieję, że chociaż trochę się spodoba :3
Wyobraź sobie dzień, w którym przychodzisz na świat. Dziewięć miesięcy kisisz się w ciasnej klitce i nagle ktoś spuszcza ci wodę. Zaszokowany wychylasz łeb na zewnątrz, a lekarze wyciągają cię z ciepłego schronienia i dziwią się czemu krzyczysz.
Właściwie nie wiem skąd w mojej głowie zrodziło się to nietrafne porównanie. Po pięciu latach w więzieniu nie rozpłakałem się, gdy wreszcie pozwolono mi wyjść. Po prostu stałem przed tymi cholernymi drzwiami, o które już w życiu nie otrę nawet źrenicy i wchłaniałem to wszystko, czego nie doświadczyłem ani w dusznej celi, ani na ciasnawym spacerniaku. Zmiękły pode mną nogi. Wreszcie wolny. Odcięli mi pępowinę, nic dłużej nie mogło mnie powstrzymywać. Raymond Whitford już nigdy nie da uwiązać się jak pies, nie było takiej opcji. Mocniej ścisnąłem w dłoni rączkę niewielkiej torby z moimi rzeczami.
W głowie układałem sobie przeróżne scenariusze mojego dalszego życia. Racja, grosza przy duszy nie miałem, ale zawsze mogłem zwrócić się do Dowell'a, jemu nigdy nie brakowało. Czarny człowiek z dobrze prosperującym czarnym interesem. Nie lubiłem prosić o pomoc kogokolwiek, szczególnie jego, ale na dobrą sprawę nie miałem nawet gdzie się tej nocy podziać. Powiedzmy sobie wprost, zamierzałem trochę go wykorzystać. Zresztą on sam ciągle twierdzi, że jest mi dłużny, bo kiedyś załatwiłem mu randkę z jego obecną żoną. Dla mnie to drobnostka, ale on od tamtego czasu zachowuje się, jakbym go co najmniej ozłocił. Proponował nawet, że wykradnie mnie z więzienia, ale ja wspaniałomyślnie zgodziłem się odczekać swoje. Nie uśmiechało mi się żyć poza prawem.
Stawiałem powolne kroki i rozglądałem się z idiotyczną ciekawością, jakbym świat pierwszy raz na oczy widział. Już dawno nie miałem okazji tak po prostu pozachwycać się barwnym otoczeniem. Chciałem przystopowac i przez chwilę nie myśleć o czekających mnie problemach życia codziennego, ale szybko znudziło mnie monotonne rozglądanie. Na powrót przybrałem znudzoną minę i podrapałem kilkudniowy zarost. Zamlaskałem łakomie, marząc o papierosie. Tak, tego mi było trzeba.
Z torby udało mi się wygrzebać kilka banknotów, ale dużych nominałów to one nie miały. Obliczyłem, czy starczyłoby mi na najtańszy używany telefon i kartę, żebym mógł skontaktować się z Dowell'em. O dziwo zostało mi nawet na paczkę fajek.
Komórka, w którą się zaopatrzyłem, nie należała do cudów techniki nowoczesnej. Odpychała przede wszystkim szeroką klawiaturą ze wszystkimi znakami. To między innymi przez nią czarna Blackberry q10 prezentowała się co najmniej beznadziejnie. Na szczęście nie zamierzałem korzystać z tego dziadostwa przesadnie długo. Z pamięci wklepałem numer Dowell'a i przyłożyłem telefon do ucha. Wolną ręką wysupłałem papieros z paczki i wcisnąłem między zęby. Świetnie, że pamiętałeś o ogniu, Ray – sarknąłem w myślach.
– Nie, nie chcę zamówić prenumeraty gazety. – Basowy głos wydobył się z głośnika telefonu, a ja uśmiechnąłem się pod nosem.
– Domyślam się, że nie chcesz.
Chwilę zajęło mu zorientowanie się w sytuacji. Nie przerywałem mu toku myślenia.
– Ray? – załapał w końcu. – To dzisiaj?
– No wiesz? – żachnąłem się. – Mógłbyś wiedzieć, kiedy kończę odsiadkę.
– Zapominam o rocznicy ślubu, więc nie dziwię się, że i ciebie pominąłem w kalendarzu.
– Jakże miło z twojej strony – parsknąłem. Chyba chciał bronić się dalej, ale byłem szybszy. – Nie mam transportu i kasy, czekam na podwózkę.
CZYTASZ
Terapia Elizabeth Snow [THE END]
Mystery / ThrillerByła moją terapią. A może to ja byłem terapią dla niej? Pozwalała mi zapomnieć o krzywdzie, którą wyrządziłem tamtej kobiecie. Ponosiłem pełną odpowiedzialność za wszystko, co się stało i choć żałowałem, czasu nie mogłem cofnąć. Elizabeth Snow zjaw...