Rozdział 4.

18.4K 885 45
                                    

Cały tydzień zlał się w jedną monotonną mozaikę porannego wstawania, ciągłego zmuszania się do skupienia na lekcjach i obłoków zmieszania, za każdym razem gdy przyszło mi stanąć twarzą w twarz z nowo poznanymi ludźmi. 

Często uciekałam myślami w stronę akwareli i węgla, którymi ostatnio się zafascynowałam. Niejednokrotnie powodowało to, że nagle budziłam się w połowie lekcji, nie mając pojęcia co dzieje się wokół mnie. Od zawsze tak miałam. Częściej głową znajdowałam się w chmurach niż na ziemi. Pomimo zirytowania nauczycieli i większości nowo poznanych znajomych, udało mi się uniknąć ponownej kozy. To było jedyną rzeczą, która zmuszała mnie do posłuszeństwa. Wizja przesiedzenia kolejnej godziny w pełnej napięcia i niechęci ciszy, była ponad moje siły. Nie chciałam nawet myśleć o tajemniczym brunecie, który zdecydowanie zaszczyciłby mnie tam swoją obecnością. Od początku roku szkolnego upłynęło zaledwie kilka dni, a Pierre stał się tam stałym bywalcem. Nie było dnia, w którym nagle nie zniknąłby z kilku lekcji. Najwidoczniej edukacja nie wydawała się dla niego równie ważna, co dla nas.

W między czasie Chad z Madlene zbliżali się do siebie coraz bardziej. Zaprosił ją w nadchodzącą niedzielę na pierwszą randkę, więc zostałam zmuszona w sobotę udać się z nią na zakupy. Jak ja nienawidziłam zakupów. Już z góry zakładałyśmy, że w pierwszej godzinie oddalę się od najlepszej przyjaciółki i zaszyję się w pobliskim sklepiku z książkami lub artykułami papierniczymi. Nie pomagał mi fakt, że ja naprawdę potrzebowałam kilku nowych ubrań. Mój odrobinę ekscentryczny styl kompletnie nie pasował do murów mojego nowego college'u. Mało kto uznawał wytarte i splamione farbą spodnie i kolorowe koszule, za coś gustownego. Chcąc nie chcąc, musiałam trochę utemperować własny styl, by lepiej dopasować się do reszty. Kompletnie mi się to nie podobało. 

Moje relacje z rodziną Marcelieu były po prostu dziwne. Dość szybko odnalazłam wspólny język z Chadem i Chelsea, która na balu była wyśmiewającą mnie partnerką Pierra. Pomimo moich uprzedzeń i niechęci, dziewczyna podbiła moje serce w zastraszającym tempie. Nie potrafiłam dostrzec w niej ani odrobiny zgorzknienia bądź szyderstwa, którym tak mocno charakteryzował się jej brat. Chelsea była po prostu promykiem słońca, oświetlającym każdy mój dzień. Zawsze pogodna i wesoła, nastawiała naszą małą grupkę znajomych w dobry nastrój, przy każdej nadarzającej się sposobności. Bardzo ją polubiłam, postanawiając pierwsze wrażenia tym razem zostawić za sobą.

Gdy odezwał się ostatni dzwonek szkolny w tym tygodniu, wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Przed nami ukazała się wizja weekendu i najczystszego lenistwa. Wszyscy przyjęliśmy to z ogromnym entuzjazmem. Nie zadano nam dużo zadań domowych, więc chcąc mieć cały weekend dla siebie, odrobiłam wszystko na religii i przerwie obiadowej. Poświęciłam dla tego swój lunch i groźbę kozy, jednak tym razem uszło mi to płazem, nawet gdy co rusz widziałam na sobie podejrzliwe spojrzenie nauczycielki. 

Wracając do domu z Chelsea, Maldene i Chadem, głośno dyskutowałyśmy, co powinnyśmy kupić w ten weekend. Chelsea postanowiła kupić nową sukienkę i parę bluzek. Madlene milczała jak zaklęta, chcąc zrobić niespodziankę Chadowi, który za wszelką cenę chciał coś z niej wyciągnąć. Ja zdecydowałam się na parę nowych spodni i nowe buty. Trampki, które teraz miałam na sobie nadawały się tylko  i wyłącznie do wyrzucenia, więc gdy stanęłam przed domem z Chadem i Chelsea, ściągnęłam je ze swoich stóp i wyrzuciłam do śmietnika postawionego na podjeździe mojego domu.  Po pożegnaniu się z nimi, weszłam do domu w skarpetkach w małe pszczółki. 

*****

Nazajutrz obudził mnie natarczywy dzwonek do drzwi wejściowych. Cała moja rodzina wyszła z domu wcześnie, chcąc wykorzystać piękny słoneczny dzień w pełni. Mnie na szczęście pozostawiono w spokoju, dając mi się wyspać po raz pierwszy w tym tygodniu. Zrzędząc pod nosem zerwałam się z łóżka i pognałam na dół, żeby otworzyć drzwi. Pochwyciłam za klamkę z rozmachem, jednak po drugiej stronie ich powierzchni nikogo nie zobaczyłam. Usłyszałam za to śmiech mojego kochanego małego sąsiada. Naprawdę, nie ma to jak poranna doza kopniaków w tyłek, jakie miałam mu zaraz zapewnić. Zdjęłam puchatego króliczka ze stopy i cisnęłam nim w płot. Dał się słyszeć tylko ponowny wybuch radości dzieciaka, więc to samo zrobiłam z drugim papciem, który zniknął za wielkim żywopłotem. Jak ja nie znosiłam dzieci.

Bella Clairiere and City of Legends (I)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz