Rozdział 6.

15K 860 39
                                    

Ostatnie dni mijały mi w przyjemniej monotonni, wypełnionej szkołą, zadaniami domowymi i spotkaniami z przyjaciółmi. Wieczory jednak jak zawsze pozostawały tylko i wyłącznie do mojej dyspozycji. To w nich mogłam po długim i relaksującym prysznicu wziąć w rękę ulubioną książkę, te niechciane spychając coraz głębiej na zagracony pod oknem stoliczek. Wspinać się na dach i siadać na nim ze szkicownikiem w dłoni. Rozsiadać się wygodnie w fotelu pod oknem i brudzić ręce doszczętnie akwarelą lub węglem. Mało kto to rozumiał moje wielogodzinne zatracanie się, jednak mi przynosiło to ulgę. Było to moją medytacją. Ucieczką od codzienności i jedynym sposobem na to, bym przez tych kilka chwil nie musiała myśleć. A zdawało mi się, że z dnia na dzień zbierało się tego coraz więcej i więcej. I nie miałam tutaj na myśli nauki. 

Wokół mnie odbywał się teatrzyk, sam dramat teatralny, o którym nie miałam pojęcia. Aktorzy skakali wokół mnie i wodzili mnie za nos, a ja choć marszczyłam czoło, szukałam szczegółów, w których dostrzeganiu byłam zawsze tak dobra, nigdy niczego nie dostrzegałam. Nie miałam odwagi powiedzieć Madlene o swoich urojeniach. O tym, że zaczęłam dostrzegać, że otaczający mnie znajomi zmieniali się w coś groteskowego. Ani, że dostrzegam tajemnice, których nikt nie chce mi zdradzić. Przypominało to nagle wybudzenie ze snu, który, w trakcie jego trwania, doskonale rozumiałaś. Dopiero po powrocie do rzeczywistości, zdawał się nie mieć nawet najmniejszego sensu. 

Dlaczego wcześniej nie dostrzegałam tego, że nauczyciele i dyrektor zdają się ignorować fakt, że wiele studentów po prostu nie pojawia się na lekcjach? Albo to, że od dwóch wieczorów, co noc musieliśmy schodzić do piwnicy, w ramach ćwiczeń przeciw wojennym? Dlaczego nikogo nie zastanawiał fakt, że przecież do lat nie musieliśmy tego ćwiczyć? Znajomi z dawnych lat, z którymi spotkałam się ponownie w liceum, zdawali się nie zmienić nawet o krztynę. Bywały dni, gdzie myślałam, że odchodzę od zmysłów. Nikt inny jednak niczego nie zauważał. Nie zauważał albo...albo doskonale wiedział co się dzieje. 

Coraz częściej odpływałam więc swoimi pogmatwanymi myślami w stronę wydarzeń, których nie potrafiłam wyjaśnić. Rysowałam mroczne rysunki na marginesach zeszytów i przyglądałam się wszystkim bez słowa, mając nadzieję, że pewnego dnia zdradzą mi coś, co wreszcie rozjaśni mi w głowie. O Pierre i nocy skąpanej w księżycowym blasku nie chciałam nawet wspominać.

- Czekasz na kogoś? - podskoczyłam nagle na swoim miejscu, a trzymany w mojej dłoni notesik upadł z szelestem na chodnik. Od kilku minut siedziałam na murku przed wejściem do szkoły, czekając na swoich znajomych. Nieświadomie obracałam notesik w swoich dłoniach, zamieniając go w kolorową smugę w moich palcach. Odwróciłam się w stronę znanego głosu, dostrzegając pochylającą się do moich stóp, czarną czuprynę włosów. 

- Na Madlene - odparłam, z wdzięcznością odbierając z jego dłoni moją zakurzoną od piachu zgubę. 

- Wyszła ze szkoły z Chadem już jakiś czas temu. 

- Oh - odparłam jedynie czując się jak zagubione dziecko. Ile przesiedziałam na tym murku kompletnie pochłonięta swoimi myślami. Pierre przyglądał mi się w ciszy. 

- Wszystko z tobą w porządku? - spytał ostatecznie, a ja zamrugałam kilka razy, unosząc na niego swoje spojrzenie. Musiałam wyglądać na bardzo zagubioną, jeśli zaczął przejmować się moim losem. Od wydarzeń w jego kuchni prawie się do siebie nie odzywaliśmy, sporadycznie oschle witając się przy szafkach szkolnych. To także z jego powodu w ostatnim czasie wydawałam się kompletnie oderwana od rzeczywistości. Pierre Marcelieu nadal obcy i nieprzyjazny był największą zagadką mojego wszechświata.

- Tak - uśmiechnęłam się do niego sztucznie. - Wszystko jest ok. 

- Masz jak wrócić do domu? - spytał, patrząc na mnie z powątpiewaniem. 

Bella Clairiere and City of Legends (I)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz